Uczucia zmieszane, ale nie wstrząśnięte, w przeciwieństwie do ulubionego drinka Bonda.
Strona wizualna filmu wyśmienita, warto dorzucić się do okularów i obejrzeć to widowisko w 3D. Cieszę się również, że pokazano tę komercyjną (czyli niechlubną) stronę tego, co działo się (i zapewne wciąż dzieje) u zbocza najwyższego szczytu świata. Za to film zasługuje na szczególną uwagę. Stanie "w kolejce jak w Walmarcie", stres i rywalizacja między ludźmi, czysty biznes, to coś, co ucieszyło moje lico i dało do myślenia.
Z drugiej strony cały czas majaczyło mi pytanie zadane przez dziennikarza biorącego udział w tej drogiej zabawie: dlaczego? po co? Zostałam bez odpowiedzi, a za to z wyrwą w sercu, bo od tego momentu za nic nie dałam się wciągnąć w melodramatyczny wyciskacz łez, który zaserwowano pod koniec seansu. Nieodpowiedzialność osób biorących udział w zdobywaniu szczytu, chęć zaimponowania sobie i innym, wbrew ograniczeniom fizycznym, wreszcie udowodnienie sobie, że potrafię stanąć na najwyższym szczycie Ziemi... Jak maluczkim trzeba się czuć, by ryzykować tak wiele.
W moim odczuciu Mont Everest wciąż pozostaje niezdobyty, surowy, niewzruszony, i przy tym niezwykle piękny, piękny w swej czystej, bez-ludzkiej postaci. To chyba największa zaleta filmu, choć nie obyło się bez "uszlachetniania" co niektórych. Po cichu liczyłam, że obędzie się bez tego. Mimo to oczywiście polecam. Film, nie wspinaczkę.
Łoł, miałem prawie identycznie. Czekałem, aż ktokolwiek z ekspedycji na pytanie "dlaczego się wspinasz" odpowie "bo to kocham", ale się nie doczekałem - każdy chciał coś sobie lub innym udowodnić, miłości do wspinaczki tam nie było. Drugą połowę filmu spędziłem więc nieco jak na horrorkach typu Piątek Trzynastego, kibicując mordercy (górze) żeby wybił wszystkich zidiociałych bohaterów.