Czyli zaciekawienie i znudzenie na podobnym poziomie. Nie tutaj co liczyć na jakieś wymyślne, porywające zaskoczenia. A jeden z istotnych, nawet przełomowych momentów w filmie, niemiło mnie zaskoczył swoją wyjątkową bezbarwnością i nijakością. Przez cały seans miałem wrażenie, że to tania produkcja telewizyjna, w której nie dzieje się prawie nic. Telenowelowa subtelność i wrażliwość słabo do mnie przemawiały. Bo np. długotrwałe przeżycia i cierpienia, związanego z utratą dziecka, gdy ma się jeszcze dwójkę innych dzieci, wydają się tutaj trochę sztuczne i nadmuchane, niczym pompatyczny balonik. Gdyby to było jej jedyne dziecko i nie mogła by ich mieć więcej, to wtedy byłaby dopiero prawdziwa dramaturgia. Ale za to zakończenie okazało się nawet całkiem niezłe, tak jak i w końcowym rozrachunku, cały film.