Los Angeles, Hollywood, lata 50-te. Prawdziwa historia George'a Reevesa (granego w filmie przez Bena Afflecka). Faceta, który grał w produkcjach będących archetypami dla dzisiejszych Supermanów, ale też tych granych przez Christophera Revee'a. W każdym razie Reeves umiera na samym początku, sama śmierć została uznana za samobójstwo, i to nie on jest w sumie głównym bohaterem, ale prywatny detektyw grany przez Adriena Brodyego. Zatrudniony został przez matkę zmarłego. Okazuje się, że sprawa jest bardziej poplątana niż słuchawki w kieszeni. Film przedstawia dwie płaszczyzny wydarzeń, jedna z nich jest niechronologiczna i opowiedziana na zasadzie retrospekcji. Do tego ospały, zżółkły klimat nie pomaga, ale dzięki temu widz może uczestniczyć w układaniu puzzli wraz z głównym bohaterem. Oprócz tego, nie czerpałem jakiejś wielkiej przyjemności czy rozrywki oglądając ten film. Nie ukrywam, że trochę za długo trzeba czekać na pierwsze poszlaki, ale przede wszystkim do tej opinii przyczyniła się tragiczna gra Afflecka godna Gigli z panią Lopez.

P.S.: George Reeves, Christopher Reeve, Keanu Reeves... może wystarczy zmienić nazwisko aby zostać aktorem?