Odcinam się od razu od książki, na podstawie której powstał film. Nie czytałem i nie
zamierzam.
Jak dla mnie:
POMYSŁ na film - mimo że do bólu do łez oklepany, była szansa żeby go jakoś odświeżyć. No
cóż, nie dali rady. Antyutopia została przedstawiona w sposób tak niekonsekwentny, że ze
świeczką szukać pasujących do siebie elementów.
AKTORSTWO - niby lubię J. Lawrance (przyjemna z niej aktorka), ale tak naprawdę nie wiem za
co. W "Poradniku..." dała radę, tutaj również. Nic ponad to. Co do drugoplanowego J.
Hutchersona - irytował mnie ten gość niemiłosiernie. Ogólnie rzecz biorąc nie mogłem się
dopatrzyć żadnego głębszego sensu, żadnego rysu czy usprawiedliwienia działań
poszczególnych postaci. Walczyli - okej. Ale po jaką cholerę?
Nie dałem się przekonać argumentowi igrzysk i współrywalizacji. W oczach walczących
natomiast nie mogłem dojrzeć chęci walki. Może co najwyżej chęć zabawy - jak w grze
komputerowej - masz trzy życia, a potem dobranocka i spać. Ech.
EFEKTY/AKCJA - cienizna. Nic zapierającego dech w piersiach. Wszystkimi siłami starałem
się nie przewijać zbyt często. Wizja miasta przyszłości - powierzchowna do bólu. Obraz
dystryktów - tak samo. Żadnego POGŁĘBIENIA w temacie. Nie dostrzegam w tym uniwersum
nic tajemniczego, odkrywczego.
Ogólnie - klapa. Rozmemłane to i dziecinne. Kocham antyutopijny klimat, który tutaj został co
najwyżej naszkicowany. Nie pojawia się ani jedno odważne rąbnięcie w temat, nic co przykuwa
uwagę, nic do czego chciałoby się wracać. Przykro stwierdzać, ale mimo chęci na obiektywizm
- nie widzę tutaj plusów.