generalnie film przypominający zlepek Big Brothera z "Lost" w scenerii pierwotno-
modernistycznej. Zderzenie dziczy ze światem wszędobylskiego koloru, dziwności i
umalowanych na "oczojebne" (pardon, ale tylko to słowo mi pasuje) barwy policzków i jeszcze
bardziej jaskrawych ubranek jest połączeniem co najmniej niecodziennym, ale to dało filmowi
minimalny próg polotu. Oczywiście wiadome było już po plakacie filmu, że to właśnie
J.Lawrence zgarnie główną nagrodę (czyt. przeżyje), chyba nikt nie spodziewał się innego
rozwiązania. Szkoda, że nie stało się coś jeszcze, by całkiem zmienić przewidywania widza,
cóż. Ciekawie ukazany obraz manipulacji ludźmi, wizja gry w "berka gryzionego", jak bardzo
życie jednych było uzależnione od siły wyższej. Mężczyzna z dziwną brodą w zawijasy jako Pan
Świata, steruje swoim małym, fantastycznym kawałkiem ziemi, czy cokolwiek to było.
Co prawda film oglądałam na raty przez 4 godziny, bo chwilami było strasznie nudno, ale akcji
też można było się trochę dopatrzyć. Plus za to, że nie pokazano scen zżerania chłopaczka
przez te wielkie psy, wilki czy co to było, nazwijmy bestiami i było nawet w miarę oszczędnie z
ketchupem.
I moim skromnym zdaniem chłopak, którego Katniss zostawiła (L. Hamesworth), był o niebo
przystojniejszy i jakoś tak ... mniej "maślakowaty" niż ten cały Peeta. Ale dobrze, nie linczujcie
od razu, ten też coś w sobie miał, no. Nie wiem co, ale miał :P
Siła miłości+ ekstremalna walka o przeżycie w wyimaginowanym świecie= hardcore harlequin
z przytupem. Daję 6/10. ;)