Trochę jak amerykańskie produkcje z lat 90tych: naiwne nastolatki w ciałach ludzi w średnim wieku (którzy się postarzali ale nie dojrzeli), naiwna historia romantyczna (która próbuje wrzucać jakieś niby mądrości kołczowskie), p0rn konsumpcji i znudzonych bogaczy (kontakt z z rzeczywistością jak SATC), obiekt zainteresowań jak model z katalogu+obrzydliwie bogaty neurochirurg dla dziewczyny z sąsiedztwa o ambicjach kwiaciarni XD (tutaj już tanie harlequiny) a do tego toksyczny wzór flirtu niczym z ubiegłego wieku (bohaterka mówi 'nie' a jej zachowania krzyczą 'tak') a do tego perełki typu ubieranie się w lateks i szmatki od projektantów do remontu. Wszystko skąpane w ciepłym filtrze, rozromantyzowany NY i te głupiutkie sceny z muzyką niczym z friendsów, robiące wrazenie ciepła i przyjaźni i śmiania się do sałatki.
Pod tymi setkami warstw odklejenia, pustoty i próżności, ukrywa się ziarnko jakiegoś przekazu, które ma za zadanie trochę usprawiedliwić ten seans wyłączania wszystkich komórek mózgu. Udawać kino niby głupiutkie, ale przecież 'społecznie zaangażowane'.
No właśnie - wiek aktorów to sedno problemu tego filmu, bo wypadają oni w tych rolach nieautentycznie. W książce jest to historia dwudziestoparoletniej dziewczyny, czytamy jej przemyślenia, które u niej brzmią wiarygodnie (choć naiwnie) - ale już u kobiety 35+ jest to kompletnie absurdalne...