Wow. Jestem naprawdę podekscytowany. Gala wręczenia Oscarów jest coraz bliżej, a nominowane filmy to prawdziwa plejada najwyższej jakości w różnych kolorach i odcieniach, smakach gorzkich, słodkich oraz kwaśnych, w gatunkach baśniowych, dramatycznych, a momentami ocierających się nawet o czysty surrealizm. W zeszłym roku zasady nominacji do najlepszego filmu uległy modyfikacji, dzięki czemu pula obrazów mających szansę na to prestiżowe wyróżnienie wzrosła dwukrotnie. Zamiast pięciu obrazów w przedbiegach udział wzięło aż dziesięć, z czego jeden – Avatar – zdawał się tworem skazanym na sukces (choć, jak pokazały później wyniki, było to tylko „trójwymiarowe” złudzenie). Tym razem takim filmem okazała się brytyjska koprodukcja, o wdzięcznym polskim tytule „Jak zostać królem”, autorstwa niezbyt znanego w świecie reżysera, Toma Hoopera, specjalizującego się głównie w telewizyjnych produkcjach historycznych. Jednak ten zaszczyt nie przypadł mu bez powodu – albo nawet kilku powodów, które są niczym innym, jak piekielnie dobrze zgranymi elementami, składającymi się na fenomenalną całość. Wystarczy spojrzeć na listę nominacji i wszystko staje się jasne – najlepszy aktor pierwszoplanowy (Colin Firth), drugoplanowy (Geoffrey Rush), aktorka drugoplanowa (Helena Bonham Carter), najlepszy scenariusz oryginalny (David Seidler), reżyser, muzyka, dźwięk, zdjęcia, scenografia, kostiumy i montaż. To jest dopiero szpan przed znajomymi, czyż nie? Co prawda, osobiście kilka z tych wyróżnień wydaje mi się przyznanych nieco na wyrost (Helena Bonham Carter zagrała wyśmienicie, ale żeby zaraz aspirować do Oscara?), a „Przemowa króla” - jak powinien nazywać się w naszym kraju „King’s Speech” – jest sama w sobie dziełem może nie tyle wybitnym, lecz z pewnością godnym zapamiętania na dłużej.
KRÓL CHCE COŚ OZNAJMIĆ!
Film, swoją drogą oparty na faktach, opowiada historię brytyjskiego księcia, który zrządzeniem losu zmuszony jest do przejęcia królewskiej korony. „Cóż za wyborne nowiny!” – pomyślelibyście zapewne na jego miejscu – „Nie ma co czekać, czym prędzej wyprawny ceremonię, co by na tronie zasiąść i obywateli ponurych rozchmurzyć. Niech się cieszą i radują, albowiem jam jest ich nowym przywódcą. Ludu gromadny, zakrzyknij imię moje, zapamiętaj je i przywołuj zawsze wtedy, gdy cię trwoga przebrzydła osaczy!”. Ano, co dla jednych brzmi jak sielanka, innym może wydać się piekłem, albo nawet ognistą barierą nie do przekroczenia. Powiedzmy sobie szczerze – życie króla „Bertiego” nie rozpieszczało. Od dziecka ojciec wymagał od niego bezwzględnego posłuszeństwa, a żelazna dyscyplina miała pomóc mu w odnalezieniu i rozwinięciu swego „szlacheckiego ja”. Krzywe nogi? Oj, nie, przyszły władca nie może mieć takich przywar, bo złośliwa historia nada mu przydomek „koślawonogi”. Trzeba je czym prędzej naprostować! Problemy z jąkaniem? Dajcie spokój, przecież król musi mieć posłuch! Jego obowiązkiem jest oczarowywać charyzmą! Czy ktoś zechce w ogóle słuchać jąkały? Toż to obciach, nie mający niczego wspólnego z reprezentatywnym charakterem funkcji, jaką miałby kiedyś pełnić młody Bertie. Ale takie jest już życie – wymagaj od ślepca, by widział, a ten jeszcze bardziej zaszyje się w ciemnościach. Chłopiec nigdy nie został wyleczony. Nadzieja pozostawała zawsze w jego starszym bracie, który nie miał ze sobą aż tylu problemów. Inna sprawa, że ów braciszek zamiast dzielić swą mądrość między ludzi, wolał dzielić łoże z pewną średnio zamożną damulką, co na stałe wykreślało go z listy kandydatów na władcę Wielkiej Brytanii. Na dodatek kalendarz wskazywał rok do 1940, a stosunki pomiędzy Hitlerem i resztą świata powoli zbliżały się ku krwawej kulminacji. Czy może być lepszy czas na pa…pa…panikę?
Przyszły wieści z dworu. Król nie żyje. Niech żyje król?
- ODDAJĘ NA WAS MÓJ GŁOS!
Sami przyznacie, że do tej pory historia wygląda jak szaro-bury dramat rozgrywany na królewskim dworze. Prawda natomiast jest taka, że „Kings Speech” to momentami bardzo, ale to bardzo zabawna opowieść o mentalnym dojrzewaniu oraz zewnętrznej przemianie, która – bynajmniej nie żartuję – raz po raz doprowadzała salę kinową do gromkiego rżenia (a ja się w pewnym momencie serdecznie popłakałem, ubaw popaszny w stu procentach). Jest tak dzięki wspaniałej roli Lionela Logue’a (Rush), który postanowił pomóc przyszłemu monarsze i wyleczyć go z oralnego kompleksu (cokolwiek by to nie miało oznaczać). Tak szczerze bezczelnego, a zarazem sympatycznego człowieka nie widziałem chyba jeszcze w żadnym filmie – dla tego mężczyzny status społeczny nie odgrywał większego znaczenia, bo klient jest klientem i musi stosować się do pewnych wyznaczonych, sprawdzonych zasad. Mógłbym tu przytoczyć kilka rozbrajających sytuacji, ale doprawy – lepiej po prostu zobaczyć je na własne oczy. Polecam tylko zabrać ze sobą chusteczki, bo oczy mogą nie zdzierżyć przeciążenia śmiechawki. To prawdopodobnie najzabawniejszy film roku (obok „Zanim odejdą wody”) – i to z oscarową nominacją!
THE KING HAS SPOKEN
Tom Hooper zrobił film, który nie pozwala o sobie zapomnieć, zachwycając widza swoją względnie prostą formą i lekko depresyjnym klimatem przedwojennej Anglii. Król Jerzy VI to nie napompowany patosem Brytol z koroną na głowie i złotym jabłkiem w dłoni, lecz człowiek z krwi i kości, z całą gamą autorskich przywar. Jest zakompleksiony, jest nadpobudliwy, jest ludzki – dokładnie taki, jak my. Czy brzydkie kaczątko można nauczyć jak zostać łabędziem? Ten film – jak i wydarzenia, na których został oparty – pokazują, że jednak tak. A Hooper przedstawił nam pokrótce jak z telewizyjnego twórcy stać się renomowanym artystą. „Jak dostać Oscara” już w kinach, serdecznie polecam.
-------------------------------------------------------------------------------- ----------------------------
+ mądre, śmieszne i pocieszne - a w dodatku z genialnie dobraną obsadą
- sequela nie będzie :(
Ocena: 90/100
====================
http://cinemacabra.blog.onet.pl/125-Jak-zostac-krolem,2,ID420866499,DA2011-01-31 ,n