Takie filmy powstają raz na kilka lat, a pozostają na dużo dłużej. Są to obrazy klasyczne w najlepszym tego słowa znaczeniu. Klasyczne pod względem tematyki, gry aktorskiej, sposobu narracji. Nakręcenie takiego filmu wymaga spełnienia wielu warunków. Na początek są to: znakomici aktorzy, wysoki budżet, wybitny reżyser, świetny scenariusz. A i wówczas wcale nie musi się udać – zawsze istnieje ryzyko, że wyjdzie rzecz przyciężka, akademicka, bez emocji. Jeżeli jednak wszystkie elementy układanki szczęśliwie trafią na swoje miejsce, otrzymujemy dzieło które ma natychmiast zapewnione godne miejsce zarówno w historii kina, jak i naszej pamięci.
Do jakich filmów można porównać „Jak zostać królem”? Najbardziej oczywistym odniesieniem wydaje się „Królowa” Frearsa. Jeśli sięgnąć dalej w przeszłość, to nie sposób nie wspomnieć o „Okruchach dnia”, „Amadeuszu” czy „Miłości Swanna”. To właśnie ten sam rodzaj niespiesznej narracji, nie umizgujący się do widza tanimi efektami emocjonalnymi czy wizualnymi. Taki film jest jak znakomite wytrawne wino – niby podobne do wielu innych, a przecież bez śladu wątpliwości znacznie lepsze.
Jak każde wybitne dzieło sztuki „Jak zostać królem” można odczytywać na różne sposoby. Dla jednych będzie to przede wszystkim historia niezwykłej przyjaźni, która z kolejnych ciężkich prób wychodzi zwycięsko. Dla innych – to ukazanie początków dzisiejszej postpolityki, czyli polityki sprowadzonej do inforozrywki, gdy wygląd ma przewagę nad poglądem, a forma przekazu jest ważniejsza niż jego treść. W takim ujęciu ortofonista Lionel Logue to poprzednik współczesnych spin doktorów, tworzących najważniejszy kapitał współczesnego polityka – wizerunek. Równie dobrze można potraktować dzieło Hoopera jako oskarżenie pod adresem sztywnych społecznych podziałów i rytuałów, których brytyjska rodzina królewska jest najważniejszym wzorem i symbolem. Natomiast duża część widzów ograniczy się do samego śledzenia fabularnych perypetii – i również będzie zadowolona.
Nie lekceważyłbym tej grupy widzów. Jestem zdania, że niezależnie od tego jak wiele znaczeń, aluzji i podtekstów skrywa drugie dno filmu, powinien on w pierwszej kolejności sprawnie opowiadać zajmującą historię. Jako dzieło wybitne „King’s Speech” oczywiście sprawdza się i na tym, niejako podstawowym poziomie. Kapitalne są np. sceny odzierające z romantycznej otoczki słynną historię króla Edwarda VIII abdykującego z miłości. Tutaj poznajemy go jako pantoflarza na telefonicznej smyczy, całkowicie podporządkowanego jędzowatej i pretensjonalnej do bólu pani Simpson. Jakże odmiennie na jej tle prezentuje się pełna klasy i czaru żona Bertiego – Elżbieta. No i sam Bertie – Jerzy VI, perfekcyjnie zagrany przez Colina Firtha. Zadanie miał piekielnie trudne: musiał jednocześnie zaprezentować królewską godność i skutki dziecięcej traumy, życzliwą otwartość i oschłą wyniosłość, wiarę w monarchię i zupełny brak wiary w siebie. Wszystko to wypadło znakomicie i naturalnie, jak gdyby rola Bertiego – Jerzego VI była zupełnie prostym zadaniem aktorskim.
W moim odczuciu niespełna 40 letni Tom Hooper awansował tym filmem do reżyserskiej klasy mistrzowskiej, znajdując się w zaszczytnym towarzystwie takich postaci jak James Ivory, Stephen Frears , Miloš Forman czy Volker Schlöndorff, będących arcymistrzami filmowej klasyki. Oby dalsze filmy Anglika pozwoliły i jemu nadać ten tytuł.
strasznie infantylne wypracowanie na temat bardzo słabego filmu, przewidywalnego i banalnego. Gratuluje!
Silentviper - świetnie to napisałeś. Całkowicie się zgadzam z Twoją oceną tego filmu. Już dawno nie widziałam tak rewelacyjnej gry aktorskiej!
Akurat z wysokim budżetem w tym przypadku to zupełnie nietrafiony strzał.
Czytałam, że budżet tego filmu to 15mln, co oznacza, że jest jedną z najtańszych produkcji nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii najlepszy film.
Dla porównania:
Winter's Bone - 2mln
The Kids Are All Right - 4mln
The Fighter - 11mln
Black Swan - 13mln
The King's Speech - 15mln
127 Hours - 18mln
True Grit - 38mln
The Social Network - 40mln
Inception - 160mln
Toy Story - 200mln
Ładnie ujęte, ale z paroma punktami zgodzić się nie mogę.
Po pierwsze, potwierdzam informację koleżanki, która mnie uprzedziła - budżet faktycznie nie był specjalnie wysoki.
Poza tym, z Twoimi sposobami na interpretowanie filmu nie polemizuję, ale nie wspomniałeś chyba o tym najważniejszym (być może sądząc, że to banalne i oczywiste) - to przede wszystkim uniwersalna opowieść o walce ze słabościami.
Sądząc po tekście, Helena Bonham-Carter Cię urzekła? Złego słowa powiedzieć nie mogę, na pewno, ale i tak świetnej bym akurat jej nie nazwał.
No i tradycyjnie, Hooper. Rzecz w tym, że ja temu reżyserowi życzę dobrze, ale uważam, że nominowanie go do oscara to spore niedopatrzenie, jego miejsce powinni zająć D. Boyle za "127 godzin" czy nawet Nolan. Faktem jest, że poprowadził świetną obsadę aktorów, przemycił do filmu klimat tamtych czasów, ale generalnie to, co zwykłem nazywać reżyserią jest moim zdaniem w jego wykonaniu bez błysku, raczej przyzwoite i tyle. Najgorsze jest to, że obecnie jest on faworytem do wygrania oscara, ale mam nadzieję, że mu się nie uda. Jeszcze nie teraz, innym razem, gdy naprawdę na to zasłuży.
Zgadzam się natomiast, że Firth i Rush dali absolutnie świetny popis aktorski, ten pierwszy jest pretendentem do wymienionej już nagrody i na pewno już się uda, drugiemu już pewnie nie, ale i tak, znakomicie wywiązali się z zadania. Pearce i Gambon w mniejszych rólkach też bez zarzutu, natomiast Carter mnie nieco rozczarowała, wg mnie przeceniona.
Generalnie bardzo dobry, teatralny film na dwóch aktorów, z świetną obsadą i solidnym, dowcipnym scenariuszem. Ale nie film ani reżyseria roku.