Zacznę od tego, że „The King's Speech ” to film dobry. A dlaczego dobry i dlaczego w mojej opinii jedynie „dobry”?
Najpierw przedstawię mocne strony filmu, a jest ich wiele. Przede wszystkim sam pomysł, aby w opowieści o królu skupić się na jego słabości jest ciekawy i oryginalny.
Historia opowiedziana jest sprawnie i ciekawie, dynamicznie i bez dłużyzn.
Jednak według mnie scenariusz, mimo że dobry nie wybroniłby się gdyby nie wspaniałe aktorstwo, zwłaszcza rola Colin’a Firth’a, który tą kreacją absolutnie mnie zauroczył, przez cały czas był według mnie bezbłędny.
Na uwagę zasługuje też rewelacyjny Geoffrey Rush w roli Lionel’a Logue’a – wyważony i wiarygodny, odważyłabym się powiedzieć, że to również rola na miarę Oscara.
A jednak w mojej opinii film ma kilka wad. Przede wszystkim ta piękna historia została zdecydowania przesłodzona. W pewnym momencie scenarzystę poniosło i zafundował zbyt dużą dawkę taniego sentymentalizmu i powierzchownego wzruszenia. Historia człowieka zmagającego się ze swoimi słabościami jest piękna, ale… czy trzeba było tak do granic możliwości wymuszać na widzu wzruszenie? Na przykład opowieści o niańce głodzącej króla i znęcającej się nad nim (przez trzy lata) , i sam król tak nieskazitelny ale też nieporadny i niewinny jak niemowlę. A do tego żona, która będąc w domu Lionel’a Logue’a sama nalewa sobie herbaty i od razu przechodzi na ty z jego żoną. Zupełnie jakby ktoś chciał dosyć mało dyskretnie i mało wiarygodnie wytłumaczyć widzowi : „Patrz on jest skrzywdzony i biedny”, „Patrz a ona taka otwarta i zwyczajna, rzekłbyś dzisiaj ‘zwykła kobieta, która pierze w zwykłym proszku’”.
Osobiście nie trawię przeginania w żadną stronę.
Wzruszają mnie jego zmagania z samym sobą, ale nie musicie mi wciskać tanich bajeczek, żebym wzruszyła się jeszcze bardziej!
To właściwie moje jedyne zastrzeżenia, jednak popsuły odrobin ę przyjemność śledzenia tej opowieści. Film piękny, ale za tani sentymentalizm dziękuję.
Zgadzam się, że TKS to film dobry, może nawet bardzo dobry, ale na pewno nie wybitny. Zgadzam się też co do mocnych stron filmu- najmocniejszą jest zdecydowanie aktorstwo, zwłaszcza koncert na dwa głosy w wykonaniu Colina Firtha i Geoffreya Rusha. Niestety role drugoplanowe pozostawiają sporo do życzenia. Absolutnie nieudany, przerysowany Churchill w wykonaniu Timothy Spalla i płaski, jednowymiarowy Edward (w tej roli Guy Pearce, który skupił się przede wszystkim na udawaniu brytyjskiego akcentu zamiast zniuansować postać). Zgadzam się też z zarzutem przesłodzenia, chociaż śmiem twierdzić, że gdybyśmy mieli do czynienia z filmem amerykańskim, wtedy dopiero moglibyśmy zobaczyć, co znaczy "przesłodzony film". Przesłodzona jest Elżbieta. W rzeczywistości królowa matka, mimo że darzona powszechną sympatią, miała swoje słabości, np. zamiłowanie do hazardu i whisky. Scena, w której Bertie opowiada o tym, jak dręczyła go niańka, o młodszym bracie epileptyku i szynach prostujących nogi była jedynym momentem filmu, w którym poczułam się lekko zażenowana. Naiwność tej "psychoanalizy" zdecydowanie powodowała zgrzyt w odbiorze. I chociaż Colin Firth robił, co mógł, unikając patosu i łzawości, jednak dyskomfort pozostawał. Nie zgadzam się natomiast ze stwierdzeniem, że król był postacią wyidealizowaną. Po pierwsze był wybuchowy i despotyczny. Po drugie, mimo strachu, gdzieś głęboko wewnątrz był przekonany o tym, że lepiej wywiązałby się z roli króla, niż jego starszy brat. Demon zwany "żądzą władzy" nie do końca był mu obcy i może dlatego Bertie tak się wściekł na Logue'a podczas spaceru w parku.
A pomysł, żeby pokazać człowieka, który przełamuje swoje ograniczenia, dla którego mimo nadciągającej wojny te ograniczenia właśnie są sprawą zasadniczą, był rzeczywiście znakomity. Brytyjczycy jak nikt inny potrafią opowiadać o ludzkim losie z punktu widzenia jednostki.
a no właśnie
film niezły, ale w sumie dosyć płaski.
no jest ten wątek główny, że ma swoje blokady i opory i musi je pokonać i uwierzyć w siebie i w ogóle i w ogóle – ale to trochę mało. za mało jak na film jednak.
wszystkie pozostałe wątki – tak miałkie, że zdecydowanie lepiej by było, gdyby ich nie poruszyli i tylko oznajmili że takie sytuacje miały miejsce (np abdykacja jego brata)
reżyseria spoko, humor wyrafinowany (ale zupełnie nie nazwałbym tego komedią), wyróżniająca się gra aktorska... ale jak dla mnie jedynie 7/10
Nie do końca się z wami zgodzę, przecież królowa matka nie przeszła na "ty" z żoną Lionela. Wręcz przeciwnie, poinstruowała ją, jak ma się do niej zwracać - przypomnijcie sobie tę scenę. Co do herbaty, nie robiłabym z tego wielkiego och i ach - Ona już wcześniej zachowywała się dosyć swobodnie, ale jednak było widać, jak utrzymuje dystans, np. cofając się przed Lionelem, gdy, według niej, za blisko podchodził albo denerwując się, że pani Simpson złamała etykietę (bo pierwsza powitała parę książęcą, zamiast Edwarda). W tym filmie właściwie nie ma niesympatycznych postaci (poza może Arcybiskupem), stąd pewnie wrażenie przesłodzenia, mnie się jednak wydaje, że wynika to z takiego spokojnego, zdroworozsądkowego spojrzenia na świat i ludzi, bez zacięcia do satyry. Wybrali sobie zresztą na bohaterów najsympatyczniejszych członków rodziny królewskiej (mówię o rzeczywistości).
Jeśli chodzi o scenę, gdy Bertie opowiada o swoim dzieciństwie, nie odczuwałam tu zażenowania, tylko współczucie - myślę, że podał te wszystkie fakty naraz, bo przecież Lionel usiłował do nich dotrzeć wcześniej, Bertie odmawiał nawet rozmowy na ten temat, ale zapewne pod wpływem nalegań przyjaciela, rozmyślał o tym. Wtedy był to moment otwarcia i wszystko wypłynęło naraz (w angielskim stylu, rzecz jasna, nie słowiańskim;). No i myślałam, że przecież jest to prawda, tak traktowano dzieci, tak potraktowano prawdziwego Bertiego - a prawda nie może być sentymentalna (bo to zakłada pewien fałsz, zgrzyt). Życie czasami jest takie, że jakby to pokazać na ekranie, większość by orzekła, że to nieprawdopodobne, sentymentalne i wydumane;)
Czytałam, że prawdziwy książę faktycznie zaczął się jąkać w wieku 5 lat w wyniku przestawienia (był leworęczny) - wierzcie mi, to może sprawić, że wrażliwe dziecko nabędzie traumy. Sama przez to przechodziłam, na szczęście była to już końcówka czasów z takimi pomysłami i po rocznych próbach dano mi spokój, godząc się z tym moim "wybrakowaniem'.
Bertie nosił też szyny, bo "mu się kolana trzęsły";). Więc może to o niani to też prawda.
Najbardziej mi tu nie pasuje mieszanie do całej tej historii IIWŚ, jestem chyba zbyt mało angielska, by wyobrazić sobie jakie znaczenie w takiej chwili ma przemówienie króla. Wydaje mi się,że nadano temu zbyt dużą rangę (nie dla Bertiego, tylko dla mieszkańców Wielkiej Brytanii). Z tym, że Anglicy mają swój kontekst przy oglądaniu tego filmu (tak jak Polacy mają swój, mnie mierziły do bólu te idealne postacie angielskich polityków - dla mnie już na zawsze zdradzieckich, falszywych krętaczy i idiotów, nie zdających sobie do końca sprawy z powagi sytuacji - poza Churchilem, no, ale Spall położył rolę w sposób popisowy). Może waga orędzia wojennego Króla miała symbolizować postawę rodziny krolewskiej podczas bombardowań Londynu - moim zdaniem faktycznie zasługującej na pochwałę.
Ale się rozpisałam. Dodam tylko, że zasadniczo zgadzam się z często pojawiającymi się opiniami, że film jest świetny, trzyma się na doskonałym aktorstwie i dialogach.
Widzisz, jeśli chodzi o scenę, w której Bertie mówi o traumie z dzieciństwa, jej słabość nie wynika z faktu, że te rzeczy nie miały miejsca lub są mało prawdopodobne. Oczywiście, że miały miejsce i były przeżyciami traumatycznymi. Chodzi o to, że takie wytłumaczenie przypadłości księcia jest zbyt proste, naiwne, zbyt freudowskie. Gdyby sprawa polegała tylko na dotarciu do odpowiednich fragmentów dzieciństwa, wystarczyłby psychoterapeuta i po jąkaniu.Poza tym nagłe otwarcie się Bertiego nie zostało psychologicznie umotywowane. Śmierć ojca do pewnego stopnia mogła go otworzyć, ale żeby aż tak? Ostatecznie cała rodzina królewska, z wyjątkiem Alberta, wyszła na bandę bezdusznych potworów mających jeden cel - gnębienie księcia Yorku. I to jest właśnie niemożliwe. Zbyt czarno-białe. Aż prosi się o trochę szarości.
Btw, przemówienia radiowe w tamtych czasach miały ogromne znaczenie. Wystarczy wspomnieć Stefana Starzyńskiego i jego słynne słowa "Warszawa się broni".
Ale zauważ, że otwarcie się Bertiego nie spowodowało automatycznie wyleczenia, więc scena nie sugeruje, że tylko przeżycia z dzieciństwa były powodem kłopotów z mową, a wyartykułowanie ich jedynym lekarstwem. Nie mam wątpliwości, że dzieciństwo i czas dorastania jest najważniejszym okresem w życiu człowieka, gdy kształtuje się jego charakter, samoocena i sposób radzenia sobie z życiem. Można się śmiać z Freuda, ale jego spostrzeżenia są do dzisiaj aktualne (oczywiście, nie wszystkie). Bertie nie mógł po prostu pójść do psychoterapeuty (obowiązywała zasada nie rozmawiania o sprawach prywatnych, do dzisiaj przez niektórych wizyty u psychologa lub psychiatry są postrzegane jako słabość, a co dopiero wtedy, zresztą, to była Anglia, nie Ameryka). Mnie się wydaje, że moment zwierzeń był idealnie wybrany, śmierć ojca była silnym, wstrząsającym przeżyciem, dodatkowo dowiedział się, że ojciec jednak go cenił, a nie mógł tych wszystkich uczuć okazać w rodzinie (scena śmierci ojca ukazuję tę rodzinę jednak jako "bandę bezdusznych potworów";), raz, że nie wypadało okazywać uczuć, dwa, miał okazję poobserwować wylewność brata i nie zrobiło to na nim najlepszego wrażenia. Jedynym miejscem, gdzie mógł poczuć się swobodnie, był gabinet Lionela (tam był Bertie`m, a nie księciem). To,że wymienił tyle strasznych rzeczy z dzieciństwa też mnie nie dziwi, jest bardzo prawdziwe. Gdy rządzą nami emocje, nie postrzegamy rzeczywistości zbyt obiektywnie. Kierujemy się urazami, pamiętamy tylko to, co nas najbardziej dotknęło. Przecież widać z filmu, że kochał ojca i brata, więc nie mogli być aż takimi monstrami. Sądzę też, że, jak już pisałam, wcześniej musiał nad tym myśleć, nawet jeśli nie chciał rozmawiać.
Tej sceny będę bronić:)
Natomiast co do przemówień...pewnie masz rację, ja sie tylko tak zastanawiałam, bo zupełnie tego nie "czuję". I też przyszedl mi na myśl Starzyński:), ale to jednak inna skala - tragedia miasta i czlowieka skazanego na unicestwienie, ogromny heroizm w obliczu zagłady contra przemówienie mające dodać otuchy... no, jakoś trudno mi się wyslowic i oddać różnicę, muszę jeszcze nad tym pomyśleć.
Wiadomo, że wtedy radio mialo większą moc oddziaływania niż teraz, teraz tę rolę przejęła chyba telewizja - i dlatego trudno mi sobie wyobrazić aż takie przejęcie się tą transmisją wśród poddanych Jerzego VI, bo ja bym aż tak nie przeżywała orędzia żadnego naszego męża stanu. To chyba zależy od różnic w traktowaniu państwa i jego reprezentantów przez Anglików i Polaków.
Oj, broń sobie tej sceny, broń, całkiem nieźle Ci idzie, a mnie się argumenty kończą ;) Może to sprawa indywidualna. Jako osoba zdecydowanie introwertyczna i dość powściągliwa w okazywaniu emocji automatycznie najeżam się do takich scen, zwłaszcza że Bertie wydał mi się dziesięć razy bardziej introwertyczny niż przeciętny introwertyk. Nie twierdzę też, że ta scena była beznadziejna i w całości nie do zaakceptowania. Wzmiankowany przez Ciebie moment, w którym Albert wspomina ostatnie słowa ojca był prawdziwie poruszający. Ale gdy usłyszałam zwierzenia na temat niani, odczułam dyskomfort, jakąś fałszywą nutę, więc to jest chyba jednak sprawa indywidualnego odbioru, co do której możemy się nawzajem przekonywać i pozostaniemy przy swoich opiniach. Natomiast wydaje mi się bezsprzeczne, że postaci drugoplanowe zostały potraktowane dość szablonowo: mądry i szlachetny Winston Churchill, głupkowaty Edward, przebiegła Wallis Simpson, dwulicowy lizus arcybiskup. Moim zdaniem to słabość tego skądinąd bardzo dobrego filmu (moja ocena 8/10, czyli bardzo wysoka).
Co do królewskich przemówień, dodających otuchy narodom imperium brytyjskiego - dla nich wojna, przynajmniej w momencie, którego dotyczy film, była koszmarem zaledwie wyobrażonym, nie doświadczonym. Jaki koszmar, taka otucha. Myślę też, że w filmie nie chodziło o wojnę, tylko o króla jako człowieka. Dla niego to była najważniejsza batalia w życiu. O ile bomby nie lecą z nieba, dla jednostki ważniejsze jest tu i teraz, ważniejsze niż jakaś tam wojna tocząca się gdzieś daleko na peryferiach Europy, która już sama w sobie wydaje się odległa. Chociaż wiesz, co innego nie mieć ochoty słuchać orędzia do narodu z okazji Bożego Narodzenia, a co innego słuchać orędzia wygłaszanego w chwili, gdy twój kraj właśnie znalazł się w stanie wojny. W dodatku nie możesz oglądać relacji na żywo 24 godziny na dobę. Wszystko co masz, to radio i przemawiający monarcha. Czasy się zmieniają.
ze tez wam chce sie pisac takie dlugie wypowiedzi, brak mi slow. jestescie smieszni, jesli myslicie, ze bede to czytac. niedoczekanie.
Dzięki za pozwolenie;)))
A tak na serio, to dziękuję za miłą rozmowę. I masz rację co do ról drugoplanowych (choć może po prostu zostały przyćmione wspaniałym duetem) oraz orędzia.
A jakoś obszerniej? Nie pisałam, że końcówka jest przesłodzona (a podpiąłeś się pod moją wypowiedź), tylko zastanawiałam się nad znaczeniem przemówienia dla Anglików. Ten film nie jest dla mnie "slodki" (wg mnie pejoratywne okreslenie), choć faktycznie, widziałam mroczniejsze obrazy;)
Ja tego tak nie odebrałem. Dla mnie to było po prostu ukazanie życia rodziny królewskiej, w której są różne niesnaski i nieprawidłowości tak jak w każdej rodzinie. Fajnie że nie ukazano rodu jako idealnego i nieskazitelnego.
Film nie jest słodki. Owszem, sama wada księcia dąży do happy endu, ale należy pamiętać że film kończy się wybuchem jednej z największych wojen.
"Jeśli chodzi o scenę, gdy Bertie opowiada o swoim dzieciństwie, nie odczuwałam tu zażenowania, tylko współczucie - myślę, że podał te wszystkie fakty naraz, bo przecież Lionel usiłował do nich dotrzeć wcześniej, Bertie odmawiał nawet rozmowy na ten temat, ale zapewne pod wpływem nalegań przyjaciela, rozmyślał o tym. Wtedy był to moment otwarcia i wszystko wypłynęło naraz (w angielskim stylu, rzecz jasna, nie słowiańskim;)"
Chyba się nie rozumiemy - ja nie pytałam, czemu opowiadał o dzieciństwie. Ja tylko stwierdziłam, że MOIM ZDANIEM incydenty z dzieciństwa zostały celowo wyolbrzymione by na siłę wzruszyć widza.
i jeszcze raz:
1. Colin F. gra świetnie.
2. Co nie zmienia faktu, że bohater przez niego grany jest NIEWINNY JAK NIEMOWLĘ a przez to niewiarygodny
3. Jest też ogólnie pokrzywdzony, ale zostało to widzowi wyłożone tak wielkimi literami, że robi się niewiarygodne i pachnie tanim sentymentalizmem
4. postać królowej jest MOIM ZDANIEM równie wyidealizowana i niewiarygodna (scena z samodzielnym nalewaniem herbaty w domu Lionel'a jest wg mnie bardzo usilnym i topornym zabiegiem, który ma nam pokazać jaka z niej fajna babka)
5. To co piszę, to moje osobiste zdanie, nie musisz go podzielać - nie zgodzimy się, bo to co Ciebie nie razi i to co uważasz za wiarygodne, dla mnie jest niestrawne i przesadzone - zwykła różnica zdać i gustów, normalka
6. Moja opinia nie jest bardziej prawdziwa ani lepsza od Twojej - jest po prostu inna
7. Mam zastrzeżenia co do scenariusza i reżyserii, ale uważam że film jest dobry - jak dobre rzemiosło
8. Colin w swej roli bardzo mi się podobał
9. Streściłabym moje zastrzeżenia tak: "Niewinny jak niemowlę, pozbawiony wad i charakteru poczciwy, głodzony przez nianię mężczyzna z żoną, która mimo bycia królową będąc w domu szarego obywatela sama zrobi sobie jajecznicę bo taka jest super i normalna pokonuje swą słabość i wstępuje na tron".
10. nie mam czasu więcej pisać, potem może coś dodam.
11. Buziaki
Rozumiem, że odpowiadasz na post tary, więc nie powinnam się wymądrzać, ale nie potrafię przejść obojętnie obok punktu 2-ego i 9-ego Twojej wypowiedzi, bo moim zdaniem trochę upraszczasz, co jest zresztą zrozumiałe w tak krótkiej formie jak wpis na forum :) Nie przesadzałabym z niewinnością głównego bohatera. To jest jednak postać nieco bardziej zniuansowana (między innymi dzięki kreacji Colina Firtha). Bertie ma swoje wady: jest wybuchowy, kapryśny, ma poczucie wyższości nie tylko wobec szarych obywateli, ale nawet wobec własnego brata, wykazuje zapędy despotyczne, potrafi zranić przyjaciela okazując mu jawną niesprawiedliwość (scena z Lionelem w parku). Oczywiście całość jest trochę przysłodka, ale widziałam już gorsze rzeczy. Najlepiej istotę zjawiska, któremu na imię TKS, oddaje użyte przez Ciebie określenie "dobre rzemiosło". Szum wokół filmu wydaje się przesadny. Jest wiele brytyjskich filmów znacznie lepszych niż TKS, choćby filmy Mike'a Leigh. Nie mniej punkt 9-ty brzmi jak opis taniej obrzydliwie romantycznej komedii, a to nie jest jednak obrzydliwie tania komedia romantyczna tylko zupełnie przyzwoite kino.