ten film ani nie porywa, ani nie wznosi się ponad przeciętność. On powoli dryfuje sobie w meandrach banału. No bo, posłuchajcie, doktor króla leczy. <ziew> Ta historia wcale nie jest interesująca. Ot, kolejny raz koleś przezwycięża swoję lęki i przeciwności losu. I co zadziwiające, w tym filmie nie ma ani grama politycznego zacięcia i napięcia, obecnego chociażby w pierwszym z brzegu filmu Stone'a czy "Królowej". Gośćiu jest królem, ale jakoś nie udało się oddać ogromu sytuacji. Równie dobrze mógłby być górnikiem. Dopiero w ostatniej scenie kamera pokazuje wiwatujący tłum, że to niby wielkie wydarzenie. Ale widza gówno to obchodzi.
Wydaje mi się, że lepszym filmem jest "Maria Antonina" ,która z tego co pamiętam odstała Oscara za kostiumy, zaś "King's speech" dostało chyba 12 nominacji, co jest dla mnie zwykłym nadużyciem. W dziele Coppolli brak politycznego rysu w biografii kólowej, rekompensuje talent reżyserki do konstruowania klimatycznych, uwodzicielskich scen. No i ta "alternatywna" muza w tle. A tutaj nie ma własciwie nic, co by rekompensowałą potworną nudę, jaka wieje z dzieła nieznanego mi bliżej Toma Hoopera.
W założeniu miało to być zapewne aktorstwo. Decyzję, że jakiś czas temu "brytyjskie Oscary" poszły do aktorów tego filmu oceniam tylko i wyłącznie dowód na samouwielbienie Angoli. Bo taka Helena Bohnam - Carter miała sto razy więcej pazura w pierwszym z brzegu filmu Burtona, a nawet jako Beatrix coś tam, nie mówiąc już o kultowej roli w "Fight Clubie". A Colin Firth gra z poświęceniem, ale nie da się ukryć, że mimo to jego bohater to straszny nudziarz. Nawet gdy się "strasznie wkurza" pozostaje drętwym gogusiem". Być może w tym tkwi błąd tego filmu, że bohater jakiś taki nijaki. Ani on ziębi, ani parzy.
Ni w "penisa". ni w "waginę" jak to moja kumpela kiedyś powiedzała. I taki jest ten filmik. Colin pewnie dostanie Oscara, ale moim zdaniem nie do końca sobie zasłużył. Operuje sprawną techinkę aktorską, wyniesioną zapewne z teatru, ale jakoś nie do końca sprawdza się to na dużym ekranie. Zauważcie, że w każdym filmie ten aktor gra tę samą postać, lamusowatego grzecznego chłopca. Nie potrafi zerwać ze swoim emploi. Co innego Helena. Ona udowadnia, że owszem, potrafi i to z dużym wdziękiem. Ale tutaj niestety nie ma nic prócz wdzięku.
Sam film też wydaje mi się dość niewdzięczny. W sumie "kijowo" się go oglądało.