Obejrzałam ten film kilka godzin po skończeniu książki i nie urzekł mnie. Musiałam
obejrzeć jeszcze serial z 2006, pomyśleć, a w końcu podniosłam ocenę. Film jest bardzo
dobry, chociaż czegoś mi tu brakuje - zaraz napiszę czego.
Fassbender ma idealne warunki fizyczne na pana Rochestera (tylko oczy nie czarne, ale
pal sześć); oddał jego szorstkość, a jednocześnie miłość do Jane - ma to coś w tych zbyt
jasnych oczach. Ale jak na mojego Rochestera był trochę zbyt powściągliwy. Niby XIXw. i
nie wypada, ale Rochester był strasznie narwany!
Z kolei Mia jest moją idealna Jane! Oglądając w tej roli Ruth Wilson (która przecież
zagrała naprawdę świetnie) cały czas się krzywiłam, bo strasznie mi przeszkadzała jej
twarz, te wykrzywione usta. A Mia, która jest naprawdę ładną, uroczą dziewczyną, tutaj
stała się szarą myszką, "biedną i nic nie znaczącą", a jednak pełną pasji i wielkiej
wewnętrznej siły. I chociaż w tym filmie nie wygląda ładnie, to patrzy się na nią z wielka
przyjemnością własnie ze względu na ten sposób bycia. Tak samo jak na Rochestera.
Każde z osobna świetnie odegrało swoją rolę, i byłoby idealnie, gdyby jeszcze tak samo
świetnie zagrali miłość Jane i Rochestera. I właśnie tego mi brakuje - chemii pomiędzy
nimi. Widać ją w scenie przy kominku (chyba najlepsza scena filmu), ale poza tym nie
iskrzy. To chyba wina scenariusza - zabrakło błyskotliwych dialogów, których tyle było w
książce, a które dały takie pole do popisu Wilson i Stephensowi w serialu. Najchętniej
widziałabym Wasikowską i Fassbendera w serialu właśnie, wtedy mogliby rozwinąć
skrzydła. Bo podoba mi się interpretacja postaci, ale brakuje mi iskier. Film po prostu
jest za krótki :P