Ciężko mi się przekonać do tego filmu. Z jednej strony wielka wojenna odyseja jednego człowieka, ale z drugiej... jedno nieprawdopodobieństwo goni drugie.
Bo tak, nagle wszyscy pomagają zbiegowi, a skądinąd wiadomo, że społeczeństwo radzieckie, szczególnie w latach 50., było tak gruntownie zastraszone (nie mówiąc o indoktrynacji), że podejrzewam, że na jednego, który by pomógł, dziewięciu by pierwej doniosło. W kraju gruntownie zmilitaryzowanym i starannie kontrolowanym przez NKWD/KGB facet bez dokumentów i pieniędzy defiluje sobie przez tysiące kilometrów, nie niepokojony przez nikogo? Skąd nagle znajduje się Żyd w Bucharze, który z własnej woli pomaga Niemcowi? Dlaczego? To pytanie pada w filmie, ale przekonującej odpowiedzi nie otrzymujemy. Dalej, dlaczego porucznik Kamieniew go puszcza? Że niby oficer NKWD ściga go przez pół Związku Radzieckiego tylko dla czystego sportu (swoją drogą on z początku jest komendantem obozu, a nie oficerem śledczym o tak szerokich uprawnieniach), i wypuszcza go, jak rybę do rzeki, osiągając prywatną satysfakcję?! No dzięki, już bym wolał interwencję Godzilli na tym moście, bardziej prawdopodobne. A w Iranie znajduje się wujaszek z albumem rodzinnych fotek pod ręką...
Po drugie, ciężko nam się emocjonalnie zestroić ze współczuciem dla bohatera, w końcu oficera wehrmachtu. Dobrze rozumiemy bestialstwo Sowietów, znamy horror łagrów, wiemy, że Sowieci wykończyli tam nawet milion niemieckich jeńców, ale komu jak komu, ale nam hitlerowskich żołnierzy żal akurat najmniej.
Jak dla mnie, obie strony się emocjonalnie równoważą, przez co pod względem uczuciowym film wychodzi... po prostu na zero.