Głównym problemem jest tu ekranizacja książki, której pomysł został przemielony w mainstreamowym kinie wielokrotnie. Niby mogłoby to tłumaczyć prostotę scenariusza, ale jednak nie zmieni to faktu, że realizacja kuleje a filmowi brak mocnych stron.
Zacznę od tego, co mi się podoba: początek i końcówka w Ameryce, które tworzą dobrą klamrę dla filmu. I wypada dodać, że są najciekawszymi momentami filmu, gdzie coś się dzieje. Niestety nie mogę tego powiedzieć o scenach na Marsie, które są mdłe poza parą wyjątków. Para wyjątków: walka Cartera w pojedynkę z hordą Marsjan w środku filmu i scena jak płyną po wodzie - klimatyczna. Dodatkowo w recenzji wypadałoby odhaczyć przekonywujące efekty specjalne - odhaczam.
Z wad filmu, jak już wspomniałem: zdecydowana większość scen na Marsie. Historia w tej części jest prosta i do tego słabo opowiedziana, zwłaszcza ostatnie sceny, które są przesycone głupimi akcjami. Walka z nijakim i słabo nakreślonym villainem oraz sztampowy pocałunek z księżniczką na koniec dobrze podsumowują tą bajeczkę. Aktorstwo też nie powala, obsada wyciągnieta z Wolverine'a jest średnia, Strong też zbytnio się nie 'nagrał'. Muzyka ckliwa i naiwna.
Ogląda się to przez większość czasu bezpłciowo a przy pojedyńczych scenach film na przemian jest zły albo dobry, tak jakby nie umiał się jednoznacznie określić. John Carter po prostu mi się nie podobał, nie wiem czy to wina tego, że robił to twórca obecnych filmów dla Disneya (których nie akceptuję), czy może książka nie była dobrym materiałem dla współczesnego widza, który widział już w kinie niejedno.
5/10