Jeden bohater, kilkadziesiąt lat jego życia a równolegle kilkadziesiąt lat burzliwej historii
zmieniających się Stanów Zjednoczonych. To wszystko podane w formie lekkiej, subtelnej,
spokojnej, momentami nawet uroczej i zabawnej.
Trochę to jednak zbyt spokojne i ckliwe a przede wszystkim zbyt łopatologiczne. Daniels to nie
Spike Lee, na szczęście nie jest czarnym rasistą (suprise folks! Rasistami w dzisiejszej Ameryce
są przede wszystkim czarni- niestety. Tak samo jak w Europie najbardziej nietolerancyjni i
fanatyczni są feminiski, geje, Muzułmanie i wszelkie inne grupy twierdzące, ze to one właśnie są
uciskane przez nietolerancję większości) Daniels nie miesza białych z błotem. Jest u niego
wyraźny kontrast między białą, tępą tłuszczą rednecków z Południa a rozsądnymi białymi. Próbuje
nakręcić historię czarnych z pewnym pogodnym dystansem. I niestety czasem albo jest to
wszystko zbyt mdłe i bezuczuciowe, czasem zaś facet potrafi się strasznie zagalopować, jak z tym
tekstem porównującym plantacje do niemieckich obozów śmierci. (Tak na marginesie:
niemieckich, nie nazistowskich. Bo jak tak dalej pójdzie to za sto lat ludzie będą myśleć, że w
połowie XX wieku zza gór i rzek siedmiu przybyło do Europy, niczym Hunowie, dzikie plemię
Nazistów, podbiło Niemców po czym poprowadziło bogu ducha winne podbite ludy na wojnę z
reszta kontynentu)
Ogólnie kamerdyner to film niegłupi, nieźle opowiedziany ale bez jakiejkolwiek iskry. Taki w sam
raz na solidne 6.
Teraz dwie dygresje ogólnie: wielu widzów krzywiło się na pokazaną w tym filmie gloryfikację,
wręcz deifikację Obamy. Mnie ona w żadnym stopniu nie dziwi. Dla czarnych nie było ważne jakim
był on politykiem - ważne było, że był czarny. Jak nie uwznioślać faktu, że czarny zostaje
prezydentem kraju, w którym 80 lat wcześniej biały człowiek zgwałcił swoją matkę i zastrzelił
twojego ojca jakby to była najbardziej zwyczajna rzecz na świecie. A w takiej sytuacji jest główny
bohater. Dla niego to jest po prostu niepojęte. Stąd te jego spacery pod lokal wyborczy, w którym
zagłosuje na Obamę. Dla czarnego to niemal tak jakby katolik zobaczył matkę boską we własnej
osobie.
Po drugie: Jest w niewolnictwie pewien paradoks, pewna prawda, o której nikt nie mówi, bo dla
nikogo nie jest ona wygodny. Chociaż już w latach 30tych XX wieku taka myśl pojawiła się w
głowach części czarnych działaczy społecznych. To sami amerykańscy murzyni doszli do takich
wniosków. Mianowicie: spójrzcie na dzisiejszą Afrykę - wojny, rzezie, głód i nędza. Na całym
kontynencie czarni mordują, wyrzynają całymi plemionami, gwałcą i ciemiężą innych murzynów.
Życie murzyńskich niewolników w Ameryce nie było wcale lepsze, ale życie dzisiejszych czarnych
w USA jest lepsze od życia ich afrykańskich ziomków o całe lata świetlne. Niewygodna prawda
jest taka, że gdyby 200 lat temu pra pra pra pra dziadkowie Lee Danielsa i Forrseta Whittakera
nie zostali sprzedani w niewolę i wywiezieni na plantację bawełny to dzisiaj Ci dwaj panowie
paśli by kozy, opędzali się kijem od lwów, mieszkali w lepiance z gówn.na i błota i byli powoli
pożerani przez głod i aids. Albo już dawno padli by ofiarami jednej z setek wojen etnicznych i
domowych jakimi wstrząsana jest Afryka. A jednak są dziś cenionym reżyserem i świetnym
aktorem. Wszystko to dzięki temu, że ich przodkowie byli niewolnikami.
Coś mi wyskoczył jakiś błąd na stronię więc tutaj dokończenie wypowiedzi:
Nie chodzi o to, że niewolnictwo nie było złem. Bo było złe. Nie chodzi o to, że czarni powinni dziękowac białym Amerykanom za to że przodkowie tych białych ocalili ich przodków od wegetacji w straszliwie wyniszczanej (przez samym murzynów, nie przez białych - raz: kolonizacja się skończyła. Dwa: i co najmniej połowie Afryki ten fakt nie wyszedł na dobre) Afryce. Ale domaganie się przez znaczną część współczesnych wojowniczych czarnych wiecznych rekompensat, przeprosić i klepania po pleckach za zjawisko niewolnictwa to kompletny absurd.
Sam film Danielsa na szczęście zasadniczo opowiada o rozsądnych czarnych i rozsądnych białych.