Film jest jak gdyby jedną wielką reminiscencją życia czarnoskórego służącego, który nosi w
sobie wspomnienie traumatycznych wspomnień dzieciństwa - i może właśnie to usprawiedliwia
nieco pobieżne potraktowanie najboleśniejszych momentów (jak już zauważono to w recenzji,
miało to oszczędzić słuchaczowi epatowania przeżytą traumą). Główny bohater tak doskonale
dostosował się do warunków dyktowanych przez białego człowieka, że z chwilą gdy na momenty
wypadł ze swojej roli (po zaproszeniu na bankiet w charakterze gościa), nagle wszystko w sobie
musiał gruntownie przewartościować. Zaskoczenie może budzić gwałtowny i nieprzejednany
stosunek do własnego syna, który próbuje walczyć o rasową równość (zaskoczenie z uwagi na
łagodny i powściągliwy charakter kamerdynera w stosunku do innych ludzi). Ale tutaj
dostrzegałbym mechanizm poruszonego sumienia konformisty (sumienia, które nie chce się
przebudzić) - a kto bardziej potrafi przebudzić sumienie, jak nie osoba najbliższa?...
Niestety było też pewne rozczarowanie - chodzi o to, że film stawał się ku końcowi coraz bardziej
zaangażowany politycznie. Zrozumiałe byłoby ukazanie kolejnych kadencji prezydenckich jako
TŁO, ale one w pewnym momencie stają się motywem równoległym. Poza tym obóz
republikanów i demokratów ukazany został w barwach czarno-białych. Odniosłem też wrażenie,
że problem rasowej nienawiści został mocno przerysowany (czy po wojnie segregacja
rzeczywiście była w Stanach tak drastyczna i powszechna?). Miało się wrażenie, że autor stara
się przez to usprawiedliwiać terrorystyczne formy samoobrony, jak też wybielać komunistyczne
reżymy, z którymi walczyły kolejne rządy USA. Chwilami przywodziło to na myśl stare, sowieckie
zawołanie: "a u was biją Murzynów". Końcowa scena z Obamą stała się jakby ukoronowaniem
tego politycznego manifestu.
Zresztą jakkolwiek by nie oceniać ukazane tutaj tło polityczne, żal mi się zrobiło, że film nie
wszedł głębiej w dramat głównego bohatera, niepotrzebnie powtarzając jego zachowanie w
kolejnych scenach, a nie wydobywając do końca na zewnątrz tego, co w głębi siebie przeżywał.
Relacje rodzinne zostały mocno okrojone i wypełnione pustymi dialogami. Jedynie wewnętrzne
zmagania żony doczekały się nieco głębszego potraktowania. W sumie oceniam ten film jako
dobry (z minusem), chwilami nudnawy - z pewnością zmarnowano szansę, by zrobić z tej
opowieści coś, co na długo pozostanie w pamięci. Niemniej warto go obejrzeć choćby przez
wzgląd na możliwość wejścia w samą mentalność czarnoskórej społeczności czasów
powojennych w USA.