KING KONG (2005)
„King Kong” Petera Jacksona jest filmem łączącym w sobie thriller, romans, opowieść przygodową, horror, a także satyrę społeczną i krytykę branży filmowej. Jest to mikstura niezwykle efektywna, która trzyma widza w napięciu przez całe 3 godziny trwania filmu. Peter Jackson w wielu wywiadach podkreślał, iż pragnie zrobić wspaniały film eskapistyczny, z dużą ilością magii i serca i wywiązał się z tego zadania doskonale. Fabuła filmu jest właściwie rozwinięciem scenariusza „King Konga” z 1933 ,a w każdej klatce tego dzieła widać miłość do oryginału, który zainspirował Jacksona do podjęcia reżyserskiej kariery.
Nowy „King Kong” pod względem wizualnym jest majstersztykiem. Niezwykle imponujące jest odtworzenie Manhattanu z lat 30 XX wieku. Stworzone prawie całkowicie w komputerze miasto jest niezwykle epickie, żywe i piękne. Jackson zadbał o każdy szczegół i pokazał jak trudne było życie w Nowym Yorku czasach Wielkiej Depresji. Pierwsze ujecie filmu jest bardzo ironiczne, pokazuje zwierzęta w zoo, zamknięte w klatkach. Zaraz potem kamera ukazuje szersza panoramę i w oddali widać biednych ludzi żyjących w rozpadających się barakach. Wszystkiemu towarzyszy wielki przebój z lat 30 „I’m Sitting on the Top of the World” Al Jolson’a (swoja droga tytuł pasujący bardzo do filmu, którego główny bohater ginie na szczycie Empire State Building)
Wyspa Czaszki jest wysoce stylizowanym środowiskiem fanatycznym... genialnie wykreowanym „kolorowym” odpowiednikiem niezwykle ponurej i malowniczej krainy z czarno-białego oryginału.
Mimo iż większość zdjęć kręcona była w studiu, wyspa sprawia wrażenie tętniącej od życia. Zamieszkują ją najróżniejsze stworzenia jakie tylko można sobie wyobrazić i także takie, których nie można. Są tu olbrzymie tyranozauropodobne gady i inne dinozaury, przerośnięte owady, wety, odrażające nietoperze, mięsożerne ślimaki i inne paskudztwa. Tubylcy mieszkający na wyspie są niezwykle agresywni, odrażający i po prostu budzący grozę. Zaczynają zabijać członków ekipy Denhama niemal od razu, co jest sporym szokiem dla widza.
Muzykę do filmu skomponował James Newton Howard, który zastąpił odrzuconego z powodu ‘różnic koncepcyjnych’ kompozytora Howarda Shore’a. Jest to doskonała muzyka ilustracyjna, która efektywnie buduje klimat filmu, nie będąc jednocześnie zbyt nachalną. Nie jest to dzieło tak pamiętne jak „Władca pierścieni’ Howarda Shore’a nie mniej jednak James Newton Howard spisał się na medal. Łezka mi się zakręciła w oku, gdy słyszałam nowe przepiękne nagranie oryginalnej muzyki Maxa Steinera. Kiedy Howard Shore został odrzucony z filmu, Peter postanowił zastąpić segment jego muzyki z teatru Alhambra, utworami z oryginalnego filmu i był to wspaniały hołd złożony oryginalnemu „Kongowi”.
Efekty specjalne w filmie są znakomite i naprawdę podwyższają technologiczna poprzeczkę. Jest parę ujęć, które potrzebowałyby jeszcze paru tygodni „szlifowania” (np. w czasie sceny z brontozaurami), ale nawet one nie odstają od naprawdę dobrych efektów wizualnych, które można dziś oglądać na wielkim ekranie. Sam Kong jest najlepszym efektem specjalnym uzyskanym w historii kina. Gdy spojrzy się w jego oczy, widzi się dusze, nawet w czasie najbardziej zawziętego boju z Rexami nie wątpiłam w autentyczność tego Konga. Nic dziwnego, że jego śmierć jest bardzo poruszająca.
Gdy siedzi zakuty w łańcuchy w teatrze Alhambra widzowie czują smutek, ale nie dla tego, że stała mu się jakakolwiek krzywda pod względem fizycznym, tylko dla tego, ze złamano jego ducha. Można powiedzieć, że był najlepszym aktorem w filmie, chociaż aktorstwo „ludzkiej” obsady było znakomite.
Jack Black naprawdę mnie zaskoczył. Jest pełen energii, i pasuje jak ulał do roli Carla Denhama, który jest tu o wiele mroczniejszą postacią niż w oryginale. Denham jest obsesyjnym, pełnym pasji reżyserem, który zrobi wszystko by nakręcić swój film. W scenie jego rozmowy z producentami filmowymi została sparodiowana cała branża filmowa. On sam jest typem, dla którego własna sztuka jest ważniejsza od życia i uczuć innych ludzi. Mimo to czujemy do niego pewna sympatię i w tym duża zasługa Black’a. Ma on tez najlepsze kwestie w całym filmie.
Naomi Watts zagrała doskonale Ann Darrow i jest godną następczynią Fay Wray. Ann jest odważną, inteligentną kobietą, która ma poczucie własnej wartości. W przeciwieństwie do swojej ciągle panikującej odpowiedniczki w oryginalnym filmie, Ann współczuje Kongowi i widzi w nim cos więcej niż tylko bestię. Ich związek jest pozbawiony wszelakich niesmacznych podtekstów seksualnych. Ann i Kong czują do siebie sympatie w ten sam sposób, w jaki darzą siebie miłością pies i jego pan. Ciekawie rozwiązano też sposób komunikacji miedzy nimi-jest właściwie niewerbalny i to sprawia, że jest jeszcze bardziej magiczny i słodki. Darrow jednak nigdy nie oswaja Konga i w filmie wyraźnie jest dane do zrozumienia, że jeśli jesteś kimś innym niż Ann, Kong cię zabije i zabije cię bardzo szybko. Scena, w której Kong po ucieczce z teatru łapie uciekające po ulicy blondynki i wyrzuca je w powietrze, gdy okazuje się że nie są Ann Darrow, jest zarazem zabawna i bardzo tragiczna.
Adrien Brody jest dobrym Jackiem Driscollem, chociaż jego rola nie jest aż tak wyrazista jak Denhama. Driscoll, w przeciwieństwie do swojego odpowiednika z oryginału, pierwszego oficera na statku, jest pisarzem, który wbrew swojej woli został wpakowany w całą tą wyprawę. Driscoll zakochuje się w Ann i spieszy jej na ratunek, gdy ta znajduje się w łapach Konga. Romans Darrow i Driscoll nie jest zbyt dobrze rozwinięty w filmie, ale nadal czuć między nimi chemię, chociaż Driscoll zdecydowanie blednie w porównaniu do swojego „konkurenta” o względy Ann, którym jest niewątpliwie Kong.
W filmie Petera Jacksona jest wiele powalających scen akcji. Sekwencje na Wsypie Czaszek są ucztą dla oczu, pojedynek Konga z trzema Rexami, dół pajęczy i paniczna ucieczka brontozaurów przez wąski kanion zapierają dech w piersiach. Scena, w której Kong walczy z samolotami dwupłatowymi na szczycie Empire State Building może być trudna do oglądania dla widza z lękiem wysokości. Peter Jackson nie zapomniał jednak o tym, że nie tylko o akcje w filmach chodzi i w swoim filmie umieścił wiele cichych wzruszających momentów. Kong i Ann patrzący na zachód słońca na Wyspie Czaszki jest bardzo ważną scena, której dalekie echo słychać, gdy obydwoje są już na szczycie ESB i piękny wschód słońca staje się zwiastunem nadchodzącej śmierci i cierpienia. Ostania zabawa na lodowej sadzawce jest piękna i nostalgiczna i podkreśla to, że Kong jest niewinnym stworzeniem, chociaż zabije bez zastanowienia każdego człowieka oprócz Ann Darrow.
Film składa się z trzech części, które razem zajmują ponad trzy godziny. Na początku mamy Nowy York z lat 30. i sceny na statku Venture, aktem drugim jest Wyspa Czaszek, trzecim-Nowy York i śmierć Konga. Osobiście uważam, że cały film ma doskonałą długość i było to najszybsze trzy godziny w moim życiu, jednak „King Kong” zyskałby pod względem fabularnym gdyby skrócono sceny na statku. O ile pokazanie nieco charakteru załogi Venture jest szczytnym pomysłem, to wydaje się nieco bezcelowe wziąwszy pod uwagę jak rozegrany został akt drugi oraz trzeci. Można by było wyciąć te sceny (zwłaszcza z Jimmy’m i Hayesem) na korzyść innych ważniejszych scen z głównymi bohaterami. King Kong pod względem scenariusza przypomina mi bardzo „Władcę Pierścieni IV”. Peter wraz z drużyną napisali długi scenariusz i sfilmowali tyle, że do filmu trafiły tylko niezbędne sceny co sprawia, że jest tak jak we „Władcy” parę dziur fabularnych, które pewnie zostaną załatane przez rozszerzone wydanie DVD ;) To reżyserskie niezdyscyplinowanie jest największą wadą filmu, ale jest także jednym z powodów, które sprawiają, że tak bardzo lubię dzieła Petera Jacksona.
W filmie jest wiele ciekawych i zabawnych nawiązań do King Konga (1993). Kiedy Preston i Carl, dyskutują o aktorce, którą chcą zatrudnić, pada imię Fay, jednak okazuję się, że zaangażowana jest ona a w produkcje studia RKO i robi film z Cooperem. Chodzi oczywiście o Fay Wray, oryginalnego Konga i Meriana C. Cooper’a współreżysera filmu. W filmie są dialogi wzięte wprost ze starego „Konga” i gdzieniegdzie widać oryginalne artefakty filmowe, takie jak bomby gazowe, leżące w klatce ze butelkami chloroformu. Cała sekwencja w teatrze Alhambra jest jednym wielkim wspaniałym nawiązaniem do pierwszego „King Konga” i moją ulubioną sceną w całym filmie. Od strony wizualnej i muzycznej (orkiestra gra utwory Maxa Steinera, co ciekawe jej dyrygentem jest odrzucony kompozytor Howard Shore) jest to hołd złożony dziełu Meriana C. Coopera. Wprawne oczy mogą też zobaczyć pusta klatkę w magazynowi statku Venture, z ciekawym napisem "szczuromałpka" (rat monkey) ale to już nawiązanie do zupełnie innego filmu ;)
Film zrobił na mnie osobiście ogromne wrażenie. Pouczyłam się jak 10 letnie dziecko oglądają pojedynki Konga z dinozaurami. I właśnie na tym polega magia nowego „King Konga” i magia Petera Jacksona. Ile razy wracając w dorosłym życiu do swojego ulubionego filmu czy książki z dzieciństwa, zauważamy, że są zupełnie inne od naszych wspomnień i już nas nie potrafią poruszyć w ten sam sposób co kiedyś? Peter Jackson i paru innych sławnych reżyserów posiada pewien niezwykły dar, potrafią przelać swoje wspomnienia z dzieciństwa na taśmie filmową i sprawić, ze widzowie poczują tę samą „stara magię”, która wyblakła nieco w dorosłym życiu.
Mogę szczerze powiedzieć, ze oglądając ten film zrozumiałam co czuł Peter Jackson, gdy jako dziewięciolatek z przejęciem oglądał czarno-białego „Konga” w nowozelandzkiej telewizji.