Pierwsze 60 minut jest naprawdę wciągające. Pewien filmowiec kradnie sprzęt i rusza w wyprawę, ściga go policja... a ekipa płynie sobie starym statkiem w nieznane, kręcąc nowe dzieło szalonego reżysera... aż nagle natrafiają na tajemniczą wyspę i tu poziom zaczyna się obniżać...

Biedna główna bohaterka miotana jest we wszystkie strony przez wszystkie możliwe stworzenia, ale w końcu ma "aż" jedną ryskę na twarzy... Niestety jej gra aktorska również nie przypadła mi do gustu. Najgorsze jednak są efekty, zupełnie przesadzone, niepotrzebne, zbędne, a najgorsze, że są po prostu nużące.

Ostatnie 60 minut jest już lepsze. Historia kończy się dosyć klasycznie, nie ma już zbyt wielu zbędnych fajerwerków.

Podsumowując, "King Kong" jest trochę lepszy od wersji z 1976 roku z J. Lange, a tamten film był raczej kiepski, więc ten uznałem za przeciętny,... na pewno nie nędzny:
Największym plusem jest na pewno scenariusz i początkowy klimat oraz postać zabawnego reżysera.

Ocena "uniwersalna": 5/10.