Pierwsze co przykuwa uwagę jeszcze przed ''odpaleniem'' filmu Joe Roth'a, to nazwiska
Jacksona i Moore. Człowiek na samą myśl, że będzie miał satysfakcję z oglądania chociażby tej
dwójki na ekranie, zawiesza nieco wyżej poprzeczkę. Do tego dochodzi wpisany w gatunek
thriller, co jeszcze bardziej nakręca czekające nas emocje. Nie pozostaje więc nic innego jak
tylko zasiąść wygodnie przed tv w nadziei, że czeka nas udany seans. Ale jak potocznie się
mawia ''nadzieja jest matką głupich''.
Już sam wstęp ''Freedomland'' może podrażnić szare komórki, gdy dostajemy od montażystów
obraz w formie teledyskowych migawek. A to dopiero początek bynajmniej miłych niespodzianek.
Bo to co teoretycznie miało nas zaspokoić, w praktyce okazuje się zgrzytem nie do zniesienia.
Największym grzechem filmu jest reżyseria w wykonaniu Roth'a, do której słowo beznadziejna,
pasuje wręcz idealnie.
Wywołany chaos widoczny w niepotrzebnym rozwarstwieniu się historii, co rusz irytuje i wytrąca z
równowagi, a toczące się wzdłuż siebie wątki, mogłyby śmiało posłużyć trzem odrębnym
fabułom.
Gdy widz już skupia się na wyjaśnieniach związanych z zaginięciem dzieciaka, nagle dostaje
cios w postaci psychologicznego rozgardiaszu z rozhisteryzowaną matką na pierwszym planie, a
gdzieś w międzyczasie wkrada się w to wszystko zupełnie niepotrzebny, mało interesujący
motyw zamieszek w murzyńskiej dzielni.
Przeskoki są zbyt gwałtowne przez co zaczynają męczyć, treść nie potrafi zintegrować się z
oglądającym, rozprasza go (może nie dosłownie, by się aż pogubił), film przestaje interesować
tak jakbyśmy tego oczekiwali i tylko dlatego, że się jest ciekawym, co tak naprawdę stało się z
synem Brendy, siedzimy jeszcze wpatrzeni w ekran.
Lecz brak dobrej reżyserii widać też i w prowadzeniu aktorów, a zwłaszcza tych, na których
liczyliśmy tutaj najbardziej.
Zapasiony policjant, którego sztucznie wyglądające ataki astmy mogą wręcz bawić, prawi chore
tezy na temat Boga, a grany przez Samuela detektyw Lorenzo jest cholernie nierówny. Pisanie na
okładce filmu, że jest to jego najlepsza kreacja, jest ewidentnym kłamstwem!
To samo tyczy się matki zaginionego chłopca (Julianne Moore), która najautentyczniej prezentuje
się w ostatniej fazie filmu, a dokładniej podczas ''leśnych'' poszukiwań i ostatecznego
przesłuchania.
Tak prawdę mówiąc, tylko te fragmenty jeszcze trzymają poziom, zarówno fabularnie, jak i
aktorsko. Bez wahania powiem, że dużo lepiej ''ilustrują'' swoje postaci artyści z drugiego planu,
chociaż też nie wszyscy.
Ale czegóż można oczekiwać po wykonawcy, kiedy ma on w ręku tak poszarpany scenariusz.
Jeśli chodzi o dialogi, muzykę i zdjęcia jest identycznie. Raz wszystkie te elementy trzymają się
kupy, ale przeważnie się ''rozłażą'', irytują, dławią, mogą nawet zmusić do przedwczesnego
przerwania seansu.
Dosyć ciekawa historia, ponoć oparta na wiarygodnych wydarzeniach, oraz wielkie nazwiska, nie
są w stanie uratować tego kiepskiego i niespójnego konceptu, wypełnionego po brzegi
wyciągniętymi z jakby innych filmów wątkami, namaszczonego byle jaką realizacją, nierównym
tempem, oraz montażem ze wstrętnym po klatkowym obrazem i przeciętną grą.
Może gdyby ktoś zupełnie inny zabrał się za ten materiał, dałby radę więcej z niego ''wydusić''.
''Kolor zbrodni'' to tysięczny przykład zmarnowanego potencjału. Osobiście wolę uśmiać się z
idiotyzmów, które nimi miały nie być, niż wkur.wić na poważnym temacie.
Nie ma szans na więcej niż ...4/10.
Zgadzam sie z kazdym slowem. Irytowal potwornie, az szkoda, ze marnuja takie filmy, bo historia godna ekranizacji. W rzeczywistości jednak bylo inaczej, matka miala 2 synkow, ale jej nowy facet nie lubil dzieci. Przypiela je pasami na tylnym siedzeniu auta i wepchnela do rzeki. Potem zeznała, ze auto porwal czarnoskóry mezyczna, ale w koncu pekla i powiedziala prawde. Ponoc jej historia byla insipracją dla filmu, ale nie wiem ile w tym pawdy. http://facet.wp.pl/kat,69514,wid,13630447,wiadomosc.html