Pomysł wyjściowy jak w "Cigarette Burns", potem to już chamska zżyna z takich klasyków jak "Friday the 13th" czy "Texas Chainsaw Massacre". Zero polotu czy inwencji, zamiast tego same gatunkowe klisze, dziury logiczne wielkości arbuza i "zaskakujące" zwroty akcji, które widzieliśmy już w setkach podobnych produkcji. Aktorstwo - może z wyjątkiem Williama Sadlera - na "pałę" z minusem. Do tego: udawany seks, udawane ćpanie, ogólna popelina i pozerstwo. Plus jest taki, że obietnica zawarta w tytule została dotrzymana i jest dosyć krwawo, ale średnia to pociecha, gdy historia i cała (dosłownie) reszta się nie klei. Najlepszym podsumowaniem poziomu tego dziełka jest fakt, że psychopatyczną morderczynię gra tu różowa gwiazdka pop. Do dupy z taką robotą.
Faktycznie, film przerysowany do bólu, właściwie obejrzałem go ze względu na hasło: ""The Hills Run Red" to film widmo, najstraszniejszy, najbrutalniejszy, najbardziej krwawy, prawdziwa legenda horroru" (fragment z opisu filmu, wyrwany z kontekstu wydaje się właściwej produkcji, a nie "filmu w filmie" - to chyba ten słynny 'chwyt marketingowy'). Mimo że zwykle tego rodzaju rewelacje przyjmuje dość sceptycznie, nie wiele się zastanawiając postanowiłem je zweryfikować. Cóż, pozytywnego zaskoczenia nie było.Ogólnie mówiąc film (w najlepszym razie) cienki jak fiut komara, ew. nada się na jakaś mocno pijacka imprezę do oglądania jednym okiem i robienia zakładów kto pierwszy zginie;). Mały plusik za to ze wytężając umysł znalazłbym podobne produkcje, które zrobiły na mnie gorsze wrażenie, ale to chyba marna pociecha, nie?