Doczekaliśmy się kolejnej odsłony z cyklu alien vs Ziemianie. Zapewne w 90% komentarzach pojawi się nawiązanie do kultowej serii Ridleya i nic w tym nadzwyczajnego, bo Life powiela pewien utarty wcześniej schemat, niemniej robi to dobrze... nawet bardzo dobrze.
Na początek, przynajmniej dla mnie, duży walor historii to umieszczenie jej w czasach względnie obecnych. Nie mamy zatem roku 2134, planety o nazwie Syriusz czy też statku kosmicznego na miarę Enterprise. Akcja dzieje się na stacji kosmicznej, która wygląda jak... prawdziwa stacja kosmiczna, w roku bliżej nieokreślonym, ale pewnie nie dalszym niż 2020-2022. Sam fakt, że załoga stacji dopiero kolekcjonuje próbki z czerwonej planety wskazuje, że jeszcze nie udało nam się skolonizować pół galaktyki.
Załoga stacji międzynarodowa jest całkiem normalna (jak na kosmonautów). Początek historii to sporo fajnych ujęć i jedyny brawurowy wyczyn Reynoldsa w tym filmie, który jakimś cudem przechwytuje sondę, w której jak się okaże znajduje się Calvin. O ile ujęcia w kosmosie nie robią już takiego wrażenia po Grawitacji, o tyle sposób kręcenia ujęć w samej stacji jest bardzo dobry. Ciasne, wąskie korytarze, którymi przemieszczają się bohaterowie sprawiają wrażenie wnętrza okrętu podwodnego i faktycznie można poczuć się nieco klaustrofobicznie. O osobach wchodzących w skład załogi poza Jordanem i Derrym niewiele ciekawego można powiedzieć. Jordan (niezły Gyllenhaal) w kosmosie buja się już ponad 400 dni i najwyraźniej coś go do rodzimej planety zniechęca, a w zasadzie ktoś („nie wrócę do tych 8 miliardów idiotów”?).
W próbkach z Marsa znajduje się nasz mały (póki co) bohater, któremu opinia publiczna w osobie 7 – latki daje na pierwsze Calvin. Ludzkość wiwatuje i zbiera się na ulicach (prawie jak przy pierwszym lądowaniu na księżycu).
Pierwszy obserwacje potwierdzają, że Calvin to organizm o wiele bardziej zaawansowany od nas (czy w którymś z filmów uda się odkryć mniej zaawansowany?). Później mała awaria powoduje, że nowy członek załogi zapada w drzemkę i nie za bardzo chce współpracować. Derry przy pomocy prądu i szczura usiłuje zmusić „małego” do pracy na rzecz ludzkości no i się zaczyna...
Ktoś powie, że sztampa... żyjątko powiększa się z każdym trupem, który zostawia za sobą. Po drodze jeszcze Reynolds, w zamierzeniu dramatycznie (wychodzi komicznie) usiłuje jeszcze wyeliminować Calvina grillując go, co bardziej przypomina lipcowe polowanie z kapciem na komara w pokoju. Załoga się kurczy, podobnie jak opcje eliminacji co raz to większego Calvina. Tradycyjnie na końcu zostaje parka - Ferguson i Gyllenhaal. W międzyczasie dochodzi do kolizji seicento z autem bor.... yyy wróć..., dochodzi do kolizji sojuza ze stacją kosmiczną, która zmierza ku atmosferze co generalnie dla w/w duetu oznacza śmierć, a dla Calvina nowe terytorium łowieckie na Ziemi... summa summarum po krótkim wtręcie osobistym bohaterów ostatnia deska ratunku to zwabienie Marsjanina do kapsuły, czego podejmuje się Gyllenhaal, i wystrzelenie się w kosmos, a Rebecca w drugiej kapsule poleci na Ziemię by ostrzec mnie, ciebie, nas, że z tą kolonizacją Marsa nie ma się co śpieszyć, bo pewnie Calvin ma tam kumpli. Plan z gatunku „what could possibly go wrong?”. Okazało się jednak, że kapsuły poleciały odwrotnie do planu ich pilotów (a może to Calvin coś pozmieniał w ustawieniach?) i Fergusson wystrzeliła się w kosmos, a Gyllenhaal (bądź jego resztki) i żyjątko wylądowali bezpiecznie na matce Ziemi. Do tej pory zastanawiam się, czy takie zakończenie tylko ten film poprawiło, czy też na odwrót.
Historia wydaje się być tragiczna dla nas (mieszkańców tej planety), aczkolwiek chyba nie do końca, bo przynajmniej ja nie dopatrzyłem się procesu rozmnażania się Calvina... wiecie, kokony, jaja w trupach ludzkich itd. itp... jest więc szansa, że co prawda marsjańska ośmiornica zeżre kilkuset azjatyckich wieśniaków, ale wreszcie ktoś potraktuje ją tomahawkiem.
Refleksja jak mnie naszła (stąd tytuł) jest taka, że eksploracja kosmosu, która następuje i będzie następować może wreszcie doprowadzić do odkrycia pozaziemskich form życia, nawet początkowo w tak ograniczonej formie jak w filmie, ale co dalej... Wydaje się, że jest to problem, przed którym ludzkość stanie może nie za 5-10 lat, ale być może jeszcze w tym, bądź w następnym stuleciu...
Film się bez wątpienia broni w każdym aspekcie. Zdjęcia, muzyka, efekty, fabuła. Aktorsko mogło być nieco lepiej, ale chyba jednak reżyser wolał krótko acz treściwie. Aczkolwiek na Fergusson popatrzyłbym jeszcze z kwadrans.
Ktoś powie, że kopia obcego, czerwonej planety czy Prometeusza... wydaje mi się jednak, że stosunek science do fiction jest wyższy niż u Ridley'a, stąd mój odbiór tego filmu, pomijając krwawą jatkę, jest taki, że ten scenariusz wcale nie musi skończyć się tylko na filmie...
Ja mam niestety inne zdanie. Ten film powinien się nazywać Prometeusz 2: więcej idiotów w kosmosie. W Life są dokładnie te same zagrywki charakterystyczne dla B-klasowych horrorów sci-fi czyli dotykanie, głaskanie obcej formy życia oraz rażenie ją prądem w celu ożywienia. Przy tej scenie nawet parsknąłem zresztą śmiechem. Najpierw rażą kosmiczną ośmiornicę prądem a potem się dziwią że ich zabija. Każdy by się wkurzył. Daję 5/10 z litości i modlę się żeby chociaż Alien Covenant nie zawiódł.
Może dlatego każda filmowa cywilizacja jest bardziej zaawansowana -) Zresztą porażenie jak się okazało było tylko preludium... "Malutki" kosił załogę bo żywił się... no właśnie nie bardzo wiadomo czym, ale najwyraźniej ludzkie ciała posiadały jakiś wartościowy dla niego składnik... Z Prometeuszem moim zdaniem film ma dwie styczne... kosmos i niezbyt przyjaznego aliena. Niby dużo, ale za mało by stwierdzić, że to kalka.
Podobno wodą się żywił a był zbudowany z karbonu czy jakoś tak. Jakoś nie wierzę że taka forma życia mogła w ogóle przetrwać w kosmosie. Po drugie film nie ma żadnej głębi, po prostu kosmiczna ośmiorniczka z początku traktowana jak milusi zwierzaczek (skąd my to znamy? kuriozalna scena Biolog VS kosmiczna kobra z Prometeusza) zaczyna rosnąć i zabijać załogę. To wszystko. Zero głębi, generyczny scenariusz, mocno przeciętne aktorstwo pomimo niezłej obsady.