Powrót Arniego na ekrany. W stylu, który może niekoniecznie zachwyca, ale każdy, kto wychowywał się na filmach z "austriackim dębem", ten i tak będzie kontent. Fabuła to zbiór klisz i schematów zaczerpniętych tak z kina akcji, jak i z westernowego placu zabaw. Jest przy tym mocno naiwna i sporo w niej głupot, ale w końcu czy podobna sytuacja nie miała miejsca w przypadku wielu klasyków gatunku z lat 80. czy pierwszej połowy następnej dekady?
W pakiecie otrzymujemy więc podrasowaną Corvettę, która jedzie i jedzie w tempie obowiązkowo zawrotnym, wioskowego głupka, który przy okazji okazuje się być kolekcjonerem broni (Johnny Koxville - czyżby odkrył, że wbijanie sobie gwoździ w jądra to nie jest sposób na całe życie?), agenta FBI, który choć wyga, nie potrafi upilnować więźnia oraz - oczywiście - małomiasteczkowego szeryfa, który sam jest niczym armia i w dodatku ma niezłomne zasady (chyba wiadomo, o kim mowa). Razem tworzy to koktajl tyleż niedorzeczny, co całkiem smakowity. Krew tryska, aż miło, pustynia świeci pustkami, jest nawet Peter Stormare, który zabawia się, imitując południowy akcent. Ze swej strony - podciągam ocenę o jedną gwiazdkę, jednocześnie życząc Arniemu, by powrócił w glorii i chwale. Najlepiej jako Conan z Cymerii.
Też życzę Arniemu wszystkiego dobrego (w końcu większość Jego filmów tak od Pumping iron po End of days znam na pamięć - samo Commando, Predatora czy sławetne Raw deal czyli Jak to sie robi w Chikago zaliczyłem jeśli nie setki to dziesiątki razy) ale niestety stwierdzam to z zalem Arnie strasznie zdziadział (może to wina przebytych chorób - dwie operacje kardiochirurgiczne i wymiana stawów biodrowych) i takiemu Sylwko może za przeproszeniem buty czyścić. Ten drugi zaś nie dość że wciąż pomimo przekroczonej sześćdziesiątki ma wspaniałą muskulaturę i rzeźbę to zalicza ostatnio same sukcesy - udane comebacki vide John Rambo czy Rocky Balboa, powrót do korzeni gatunku w Niezniszczalnych 1 i 2 (przy okacji wyswiadczył przyslugę zapomnianym i walęsającym się po filmach klasy C lub D kolegom po fachu) czy wreszcie świetną adaptacje komiksu Bullet to the head w reż. Waltera Hilla, którą to produkcję z serca polecam...
Cóż, mogę jedynie napisać, że mam podobnie (odnośnie ilości przerobionych seansów). No i rzeczywiście Sly trzyma się naprawdę dobrze, zwłaszcza w kwestii poziomu jego produkcji. "Bullet to the head" muszę w końcu zaliczyć. W sumie narobiłeś mi smaku, twierdząc że rzecz jest dobra, bo zakładałem coś zupełnie innego.
No coż - może "arcydzieło światowej kinematografii" to to nie jest - ale ma smaczki "buddy movies" rodem z obu części 48 godzin czy Red heat, szczyptę specyficznego humoru + sporą dawkę brutalności - nawet Momoa (czy jak mu tam - nie trawilem go zbytnio w Grze o tron, a już pożal się Boże Conana sprowadził do poziomu Księcia Persji lub Przygód Sindbada) nie razi, choć calość troszke psuje nasza rodzima "gwiazda" Rossati...Na szczęście "gra' krótko, choć na miejscu Sly'a wpakowałbym jej Kulę w łeb...