nie spodziewałam się,że będzie to tak poetycki film.pełen jakiegoś spokoju...nie obyło się jednak bez żenujących i typowo amerykańskich scen,ot choćby sztorm na morzu i smierć Garetta...
a moim odkryciem jest Robin Wright Penn-piękna i zdolna. w scenie keidy płakała rozmawiając z koleżanka z pracy była tak bardzo naturalna,wiarygodna...nie było to może kino klasy "A" ,ale film miał coś w sobie.nie wiem jednak co byloby bardziej kiczowate i patetyczne-gdyby wszystko skończyło sie w stylu "i zyli długo i szczesliwie" czy może własnie tak...stanowczo nie podobało mi sie to zakonczenie:/
A wg mnie, właśnie bardziej kiczowate i przereklamowane byłoby zakonczeniu w stylu "happy endu".
Śmierć Garetta chociaż mnie zaskoczyła, bo przyznam się, że myślałam o tym filmie, jako kolejna bajka w stylu "rozstanie, rozstanie, rozstanie, a w koncu i tak powwrót".
Co do nastroju obrazu, przyznam Ci rację.
oj,nie twierdzę,że zakończenie w stylu happy endu byłoby lepsze!najgorsze jest własnie to,ze kompletnie nie wiem jakie zakonczenie by mnie usatysfakcjonowało!miałam wrażenie,ze film sie skończy a tu nagle jeszcze jedna scena i kolejna,kolejna...ale takiego obrotu akcji się nie spodziewałam.
a film z minuty na minutę podoba mi się coraz bardziej:)