Francis Ford Coppola postanowił poprowadzić widzów dziwnymi ścieżkami świata filozofii Mircei Eliadego. To świat, gdzie logika nie jest już niepodzielnym tyranem, gdzie zaciera się granica między możliwym a niemożliwym.
"Młodość stulatka" wyraża tęsknotę za dawnym stanem komunii z sacrum, nadzieję, że nasz aktualny stan oderwania nie jest trwały i powrót do niemożliwego jest wciąż... możliwy, jak również lęk, gdyż tak jak dzisiejszy człowiek jest gatunkowo odmienny od człowieka prehistorycznego, tak powrót do świętości zniszczyć musiałby dzisiejszego człowieka.
O ile jednak bohaterowie "Młodości stulatka" wędrują ścieżkami sacrum, o tyle sam Coppola jest od tego bardzo daleki. Jego film to hermetyczny wykład, ilustrowany perypetiami bohaterów, który czytelny i zrozumiały będzie jedynie dla tych, którzy wcześniej czytali Eliadego. Reszta zobaczy tylko bajdurzenia starca z jego lękami ale i ostateczną akceptacją śmierci jako części składowej naszej egzystencji.
Sam w sobie film jest zramolałą produkcją, która przywodzi mi na myśl "Oczy szeroko zamknięte" Kubricka. Obaj zrobili film spóźniony o co najmniej 40 lat. Kiedyś "Młodość stulatka" należałaby zapewne do awangardy kina undergroundowego. Dziś jest to nieczytelny bełkot tracącego pamięć profesora, który wciąż upiera się przy prowadzeniu wykładów. Dziś inaczej robi się kin. Coppola najwyraźniej o tym nie wie.
Nie zgadzam się, nie czytałam tej książki Eliadego, a mimo to myślę, ze większość filmu zrozumiałam:) W ogóle był to pierwszy od wielu miesięcy film, który naprawdę niósł ze sobą refleksję o egzystencji, a raczej podkreślił wszystkie najważniejsze jej aspekty. Oczywiście, że czasami nuży, bo jest przeładowany tymi aspektami, ale cieszę się, że wciąż ktoś robi filmy poruszające najważniejsze sprawy i nie wciska przy tym głupawych żarcików, ani zachowawczego dystansu. Bełkotem na pewno bym tego nie nazwała, raczej nieco chaotyczną próbą ogarnięcia egzystencji.I to się liczy.