Zaskakująco aktualny i uniwersalny film.
Można zarówno dojść do wniosku, że rodzeństwo zrujnowało harmonijne i poukładane życie
mieszkańców Pleasantville, jak i uznać, że otworzyli mieszkańcom oczy i dosłownie nadali kolor
ich życiu. Problemy przedstawione w filmie mogą być metaforą problemów prawdziwego świata.
Wszelkiej dyskryminacji, nierówności i prześladowań.
Jednocześnie film pokazuje, że nie chodzi o to, aby jedna rzeczywistość w całości zastąpiła
drugą.
Raczej o to, żeby zobaczyć co wymaga zmian i jakie będą ich konsekwencje.
Bardzo podobało mi się to, że o kolorze nie decydował numerek w alei zakochanych tylko
uczucia, emocje. Scena, która wyjątkowo mi się podobała to scena, w której Bud pomaga
zrozpaczonej matce ukryć jej kolorową twarz. Robi to ze zrozumieniem i czułością.
Należy zwrócić uwagę na to, że David i Jennifer wprowadzili do miasteczka coś więcej poza
(jak to niektórzy piszą) "zepsuciem i zgnilizną moralną", a mieszkańcy nie zrezygnowali ze
swoich wartości.
Bardzo fajnie zagrany, dobrze dobrani aktorzy, zwłaszcza Betty i George.
"Jednocześnie film pokazuje, że nie chodzi o to, aby jedna rzeczywistość w całości zastąpiła
drugą." - co o tym świadczy? :)
Hmmm...Przeczytałam właśnie swój komentarz i przyznać muszę, że nie pamiętam filmu, w związku z tym niestety nie dowiemy się co autor miał na myśli ;)