Film "Monte Carlo" w reżyserii Thomasa Bezuchy, jest jak współczesna wariacja na temat
bajki o Kopciuszku, (oraz opowieści o Księciu i Żebraku). Oto młoda dziewczyna z
Teksasu wybiera się na wymarzone wakacje do Paryża, na które oszczędzała przez cały
pobyt w liceum, skrupulatnie odkładając grosz do grosza, pracując jako kelnerka w
lokalnej jadłodajni. Kiedy dojeżdża na miejsce, zostaje wzięta za znaną dziedziczkę
ogromnej fortuny, co prowadzi do tego, że nagle zaczyna tonąć w luksusach. Aż do
chwili, gdy ktoś zorientuje się kim jest naprawdę.
Ileż razy już widzieliśmy podobną historię? Żeby wymienić tylko kilka przykładów, wśród
najnowszych produkcji filmowych: "Pokojówka na Manhattanie", "Pamiętnik Księżniczki",
czy "The Lizzie McGuire Movie". Zresztą obrazowi Bezuchy najbliżej właśnie do tego
ostatniego filmu, wyprodukowanego przez Studio Disneya. Oba mają podobny styl,
klimat, ba! nawet główny zarys fabuły. Oba są też skierowane do podobnej, wchodzącej
w wiek nastoletni, publiczności.
Film Bezuchy nie jest więc oryginalny, co jednak nie przeszkadza mu w byciu przyjemną
rozrywką na niedzielne popołudnie. Jeśli miałbym określić go jednym słowem, byłoby to
bowiem "sympatyczny". Takie właśnie jest wszystko w tym filmie: widoki są piękne, bo jak
żywcem wyciągnięte z katalogu biura podróży, bohaterowie mili i uprzejmi, a ich
przygody – sielankowe.
Plusem jest także przyjemny popowy soundtrack. Wśród wykorzystanych piosenek
znajdują się bowiem aż trzy utwory Miki*, na czele z "Relax (Take it Easy)" i "Love Today";
"Bright Lights" Cee-Lo Greena , czy "Who Says" Seleny Gomez, (które brzmi jak jedno z
dokonań Hanny Montanny). Znalazło się też miejsce dla Lusia Armstronga i jego wersji
"La Via En Rose", które przyjemnie przygrywa w tle. Piosenki nie są nachalne,
zwyczajnie wypełniając tło i tworząc lekką atmosferę.
Głównym powodem dla którego obejrzałem ten film, jest jego obsada rodem ze świata
seriali. Leighton Meester i Katie Cassidy z "Gossip Girl", Cory Monteith z "Glee" oraz
Selena Gomez z disneyowskiej produkcji, której nie oglądam: "Czarodzieje z Waverly
Place". Byłem ciekawy jak Ci serialowi aktorzy poradzą sobie na dużym ekranie. I muszę
przyznać, że jestem całkiem zadowolony z wyników.
Leighton Meester gra zaprzeczenie Blair Waldorf. Dziewczynę, która zawsze mówi
prawdę, nie imprezuje i nie korzysta z nadarzających się okazji. Na dodatek jest
zamknięta w sobie, gdyż ciągle opłakuje śmierć matki.
Cory Monteith nie ma zaś miny niezkażonej myślą, jak jego bohater w "Glee". Mimo to,
jego postać jest równie prostoduszna i twardo stąpająca po ziemi, jak Finn. Róźni ich
jednak wiek, południowoamerykański akcent, no i bardziej inteligentny wyraz twarzy. ;)
Katie Cassidy gra natomiast dziewczynę wyluzowaną, cieszącą się życiem i nie
przejmującą konsekwencjami. Jest więc przeciwieństwem bohaterki Leighton. Nie
przypomina też zimnej i gruboskórnej Juliet, którą grała w "Plotkarze".
Selena Gomez gra natomiast na poziomie innych gwiazdek Disneya, robiących karierę w
podobny sposób, (serial, filmidła, kariera muzyczna). Na myśl przychodzą Hilary Duff z
początków kariery, Miley Cyrus, czy Lindsay Lohan, (zanim zeszła na "ścieżkę
bezprawia" :P). Aktorka/piosenkarka wypada więc "zwyczajnie", żeby nie powiedzieć
"przeciętnie", nie będąc szczególnie charakterystyczną, czy godną zapamiętania
postacią.
Co by jednak nie mówić - aktorzy spisali się nieźle, grając na poziomie, jakiego wymagał
od nich poziom samego scenariusza. Wydaje mi się, że praca na planie takich filmów
musi być czystą przyjemnością. Człowiek się zbytnio nie przemęczy, bo rola nie jest zbyt
wymagająca, a zobaczy się kawałek świata, i jeszcze dostanie za to kasę. Normalnie –
wymarzona praca! ;)
"Monte Carlo" sprawdza się jako film do obejrzenia z rodziną w nudne niedzielne
popołudnie. Produkcja oferuje bowiem kilka momentów do uśmiechu i epatuje
"pozytywną energią". To po prostu obraz z serii tych "lekkich, łatwych i przyjemnych", o
których łatwo zapomnieć wraz z finałem napisów końcowych. Kiedyś bardzo lubiłem takie
produkcje, dlatego dociągam ostateczną ocenę do 5/10.
Jeśli natraficie kiedyś na ten obraz przy przerzucaniu telewizyjnych kanałów, spokojnie
możecie go obejrzeć. W innych okolicznościach raczej nie ma co się do niego zabierać. ;)
PS. Muszę przyznać, że ta wariacja na temat opowieści o Kopciuszku, wypadła dużo
ciekawiej niż poprzedni film z panną Gomez, który widziałem, posiadający imię tej
bohaterki już w samym tytule. "Another Cinderella Story", o którym mowa, było bowiem
nieskładną męczarnią, która zasłużyła na wynik 2/10 oraz wieczne zapomnienie.
PS2. * Co jednak ciekawe - nie pojawia się tu utwór, który byłby wyjątkowo "na miejscu",
czyli piosenka "Grace Kelly". ;)
kaczy_mike, doprawdy cudowna recenzja! :) Bardzo miło się ją czyta, zapewne milej niż ogląda sam film. :)
Super recenzja, jednak zależy mi bardzo aby zobaczyć ten film. Gdzie go da się obejrzeć? Czy jest już w kinach?
Dzięki. :) Jest, tylko że w bardzo ograniczonej dystrybucji (np. w Warszawie grają go jedynie dwa kina).
Wszedł do kin 9 września. :)
Mam nadzieję, że pomogłem. :)