"My little eye" mógł być naprawdę porządnym horrorem, "oazą" wśród chłamu, który ostatnimi czasy napływa do naszych kin (aczkolwiek pewne nadzieje wiążę jeszcze ze "Świtem żywych trupów" i "Osadą") i wśród tych rzekomych "horrorów" zalegających na półkach w wypożyczalni.
Koncepcja filmu - doskonała. Niby pojawiło się już kilka pozycji, traktujących o tym temacie - ludzie dobrowolnie zamknięci w domu (należałoby zadać pytanie, ile widzieliśmy "horrorów", których akcja dzieje się w lesie, po unieruchomieniu samochodu, albo w domu, po dziwnym telefonie?) itepe itede... Ale "Morderstwo..." miało być czymś innym. Kamera na podczerwień do specyficznego filmowania obrazów w nocy miała zapewne wprowadzić publikę w stan dzikiego przerażenia - okey, zdjęcia były b.dobre, sposób prowadzenia kamery (nie oszukujmy się) także profesjonalny, ale... No właśnie. Brakuje w filmie napięcia, które reżyser staral się budować przez 70 min. filmu, aby potem w ostatnich 20 min. wymordować wszystkich bohaterów za jednym zamachem. Jeżeli miało to przypominać "Dziesięciu Murzynków" to ja nie mam pytań.
Nie rozumiem jednak jak można aż tak sknocić taki dobry scenariusz? Znudzeni bogacze zabawiający się w zakłady bukmacherskie "zginie-nie zginie" na zakamuflowanej stronie internetowej - tego jeszcze nie było. Element zaskoczenia - oto czym dysponował reżyser i czego nie wykorzystał.