A właściwie to wręcz składa jej hołd. Gdy świat w swoim jestejstwu, rozpada się na kawałki grzebiąc wszelkie wartości jak godność artysty, szacunek do człowieka, duchowość, religijność, to ta kobieta-matka, najbardziej klasyczna z możliwych, staje się wręcz symbolem normalności, oddania, trwałości, ale też siły, która przebija się spod dobroci, gdy ktoś przyciśnie ją do muru. Co najważniejsze, to ona wpędza świat w ruch dając życie i pozwalając mu trwać. Śmierć w popiołach i odrodzenie z nich - to wszystko tam jest. Wieczny akt stworzenia, który nie nastąpił tylko na początku Biblii, ale ciągle się dokonuje. Przed kobietą zdaje się pochylać nawet sam "bóg" (Barden?), ale jest tak zajęty twórczym uniesieniem, że nawet on ją spycha na bok. I jest sobie ta kobieta-matka spychana spychana i odrzucana, trochę jak w naszej rzeczywistości, gdzie bardziej się słucha feminonazistek z przekłutymi sutami, bo głośno krzyczą.
Przy całym tym przegięciu i masie krytycznej o antyhumanistycznym, antyreligijnym (ogólnie anty) posmaku, którą film atakuje widza, sam sens jest dość klasyczny i oddający hołd rzeczom może trochę staroświeckim, ale jednak ciągle najwartościowszym.
Co o tym myślicie?