Można oczywiście film obejrzeć i skwitować, że jest "bez sensu", ale to oznacza nie zaobserwować różnych regularności. Ogólnie, film mnie bardzo męczył, wielość interpretacji to nie jest to co lubię, aż do zakończenia, gdzie ta wielość została w jakimś stopniu ograniczona.
Mamy tu - jak sądzę - metaforę pisarstwa jako dzieła tworzenia, bliskiego tworzeniu boskiemu. Pisarz tworzy powieść, jest z nią blisko związany, ale ostatecznie robi to dla odbiorców, a gdy jednak powieść nie spełnia jego oczekiwań, na jej zgliszczach zaczyna wszystko od początku, pozostawiając sobie tylko rdzeń, który kocha. Myślę, że nie bez znaczenia są słowa, jakie pisarz wypowiada po śmierci syna Eda Harrisa, a jakie powtarza następnie kapłan nad szczątkami syna pisarza. Niestety nie zapamiętałem :)