Jestem świeżo po seansie, więc moje przemyślenia mogą być nieco chaotyczne, ale postaram się przekazać moje odczucia w sposób klarowny.
Co do tego, kogo gra Bardem nie ma większej wątpliwości. Jego postać jest Bogiem, twórcą i w końcu ojcem. To on tworzy świat, czyli dom (w stanie surowym oczywiście, to matka się nim później opiekuje). To jest jasne. Ale co z matką?
Jest matką naturą czy Matką Boską, Maryją. A może jeszcze kimś innym? Moim zdaniem, Lawrence gra tu tylko i aż Matkę, personifikację wszystkich matek, od natury, po Maryję, jest też Ewą, którą gra Pfeiffer. Matka mówi przecież do Ewy, że rozumie, co ta czuję po stracie dziecka. Wiadomo, że można to odczytać dosłownie i ta scena będzie niczym więcej jak rozmową dwóch kobiet w żałobie, ale to, że Matka jest jednocześnie każdą istniejącą matką jest dla mnie kuszącą interpretacją. Ale to nie wszystko.
W wierze chrześcijańskiej istnieją trzy osoby boskie. Dwie z nich pojawiły się w filmie i nie ma problemu w ich odnalezieniu (Bóg Ojciec i Syn Boży), ale trzecia osoba pozostaje zagadką. Duch Święty jest sportretowany przez Lawrence. Matka, oprócz tego, że jest matką nad matkami, jest też trzecią osobą boską, żeńskim pierwiastkiem i tak jak Bóg Ojciec tworzy świat, tak Duch Święty scala go i opiekuje się nim, cały proces twórczy zostawiając w rękach samego Boga.
Oczywiście, to tylko moje, dość luźne przemyślenia, ale z chęcią dowiedziałbym się co o tym myślicie.
A sam film genialny, dałbym dziesiątkę, ale jednak dosłowność kilku symboli zepsuła mi satysfakcję z odkrywania warstw tego dzieła.