Po pierwsze muzyka - Cliff Martinez po wspaniałym udźwiękowieniu rewelacyjnego Traffic-a oraz Solaris-a zatraca się we własnym dość nudnym i monotematycznym poszukiwaniu zawartości dźwięku w dźwiękach - beznadziejny klimat rozczarowuje i w niczym nie pomaga w odbieraniu bardzo dobrze nakręconego filmu o bezzasadnej i przerysowanej (żeby nie powiedzieć tępej) przemocy. Rewelacyjna gra aktorska i kompletnie głupkowaty scenariusz sprawia wrażenie sadomasochizmu w przysłowiowym domu bez klamek. Płytka i przewidywalna fabuła skutecznie męczy od początku aż do samego końca, słusznie wywołując odruchy wymiotne jak na ekranie tak i poza nim. To nie ten trop... Tom Cruise, obecny w tytułowych napisach, zaczyna kojarzyć się co raz to gorzej.