Wszystko w tym filmie to jedna wielka kupa. Już sam początek (choć Robert Knepper na chwilę mnie zwiódł, że może być ciekawie) był słaby. Grupa niebezpiecznych drani uwalnia jednego więźnia z więziennego transportera dzięki pomocy skorumpowanego strażnika, który i tak zostaje przez nich zabity, bo chyba coś się za dużo "częsie". Dostaje chyba z 8 strzałów, ale nie umiera, bo chce odzyskać resztki godności i oddaje przedśmiertnekilka strzałów w ich pięknego Chevroleta i "tera bandziory nie mogo ruszyć hehe". Cała pięcioosobowa grupa przyjechała bowiem jednym samochodem po szóstą osobę ;) cały niecny plan w piździet "brygiada, cza iść z buta", bo tam nie ma zasięgu i nie mogą zadzwonić po drugi :)
Absurd za absurdem; scena z morderczym porożem martwego jelenia dyndającego na linie- mózg mi wypłynął oczodołami. Już pomijając, że ćpun został na niego popchnięty przez faceta z nożem w sercu/obok (na pewno zrobił to z taką siłą, że przebiło mu aortę). Po tej scenie wiedziałam, że już nic nie uratuje tego filmu.
Postacie sztucznie lub śmiesznie nakreślone i podkreślone. W tym nadużywanie informacji, że główny bohater i jego żona pochodzą z Chin. Gina rozbija wazon i to ma nam powiedzieć, że jest nieobliczalna niczym Harley Queen...
Już nie chce mi się więcej pisać...
Ps. Nie wytrzymałam do końca.