Rodriguez tym filmem przekształcił stylistykę S. Leone w czystą rozrywkę. Zaś głównym elementem zabawy uczynił przemoc. Opowieść meksykańska o El Mariachim to przede wszystkim walki, strzelaniny, pościgi. Nie można im odmówić efektowności i śmiałości. Są jednak równocześnie tak zupełnie absurdalne, że nie możliwe jest brani ich na poważnie. Te wszystkie latające ciała, setki kul. Wszystko jest tak przejaskrawione, że widzowi nie pozostaje nic, tylko się z nich śmiać i bawić się nimi. To przerażające. Masakra jako rozrywka.
Rodriguez jest jednak reżyserem na tyle sprytnym, że udało mu się przemycić do tego filmu trochę głębszych myśli. Mamy więc tutaj niezbyt miły obrazek Ameryki (a dokładniej jej służb wywiadowczych), dla której wcale nie walka o demokrację jest najważniejsza. Z drugiej strony jest też trochę meksykańskiego patriotyzmu, którego obraz w filmie ukształtowany zostaje na wzór patetycznych scen amerykańskiego kina, a jednocześnie jest delikatnym naśmiewaniem się z tego patosu.
Podstawową zaletą tego filmu nie jest ani wartość merytoryczna ani wartość rozrywkowa scen akcji. Jest nią świetnie dobrana obsada. Znakomicie oglądało mi się na ekranie Deppa, Rourke'a, Dafoe, Banderasa i Hayek. Nawet Iglesias mnie nie irytował. To właśnie dzięki obsadzie byłem w stanie docenić ten film. I choć nie jest on tak dobry jak część pierwsza, o całą klasę przewyższa część drugą.