Filmowe adaptacje gier wychodzą… różnie. Bardzo często są w stanie rozczarować tak nowych widzów, jak i wieloletnich fanów franczyzy. W tym roku na kinowe ekrany weszło „Pięć Koszmarnych Nocy”, bazujące na dość znanej serii „Five Nights at Freddy’s”, które pod kątem kasowym jak na razie jest wielkim sukcesem. Czy jednak produkcja ta ma rzeczywiście coś do zaoferowania przeciętnym fanom grozy, czy jednak za finansowym objawieniem stoi wyłącznie… młodzież i dzieci ciągnące rodziców do kina na „straszną bajkę”?
Mike mierzy się z wieloma przeciwnościami losu. Opiekuje się kilkuletnią siostrą, stracił rodziców, wredna ciotka chce odebrać mu prawa do opieki nad dzieckiem, nie może utrzymać żadnej pracy, a w nocy ma problemy z zaśnięciem, gdy próbuje podczas snu zgłębić swą podświadomość i znaleźć porywacza swojego brata sprzed wielu lat. Niezłomnie próbuje walczyć o to, co dla niego ważne, więc wbrew początkowej niechęci decyduje się przyjąć posadę stróża nocnego w lokalu Freddy Fazbear’s Pizza. Miejsce jest zdezelowane, opuszczone – dziwi więc, że nie zostało zupełnie zlikwidowane. Prędko okazuje się, iż dawna pizzeria skrywa mroczną tajemnicę. Wielkie animatroniki w nocy bezwiednie hasają po pomieszczeniach, niekiedy mordując nieproszonych gości. Wszystko ma jakiś związek z zaginięciami dzieci sprzed wielu lat… Jakby tego było mało – duchy nawiedzające Mike’a w snach zdają się wiedzieć coś o jego dawno utraconym bracie.
Dostrzec mogę tutaj silną próbę stworzenia „przyjaznej dzieciom” wersji opowieści. Nie ma więc tu zbyt wielu straszaków, brutalność jest w zasadzie ujemna, na ekranie nie pojawiają się żadne okropieństwa. Ba, nawet nie ma pokazanej bezpośrednio jakiejkolwiek śmierci, wyłącznie operowano w ich przypadku cieniami i kiepsko urwanym montażem. Sama opowieść za to trzyma się chyba wyłącznie na paczkę zszywek, taśmę klejącą, a przede wszystkim wielką wyobraźnię młodszych widzów, którzy potrafią zafascynować się nawet marnym scenariopisarstwem. Historia jest po prostu kiepska, wątki obyczajowe nudzą, wciśnięto za to mnóstwo scen, które realnie nie były do niczego potrzebne. Dodatkowo zakończenie zasługuje na nagrodę w kategorii „top 10 najbardziej absurdalnych sposobów na pokonanie antagonisty”. Dodać przy tym mogę, że nawet nie ma tu tak naprawdę zbyt wielu punktów wspólnych z dotychczasowym lore uniwersum, skoro już więc twórcy odeszli od znanej fabuły, to mogli chociaż uczynić ją ciekawą (tak jak potrafił to zrobić „Silent Hill” lub „Resident Evil”). W obecnej formie nie jest to jednak ani dobry (a nawet jakkolwiek przyzwoity) horror, ani zabawna komedia (nie zaśmiałam się chyba ani razu podczas seansu – no chyba, że z zażenowania), a wyłącznie quasi-straszna bajka dla dzieci.
Technikalia wypadają zdecydowanie lepiej od samej przedstawionej historii. Naprawdę dobrze prezentuje się scenografia, która rzeczywiście oddaje klimat oryginalnej gry. Największym plusem są zdecydowanie animatroniki – nie dałoby się ich zrobić jeszcze lepiej, idealnie odwzorowują te growe (choć szkoda, że z racji najpewniej ograniczeń czysto technicznych nie pokazano ani razu biegającego Foxy’ego). Dość krytycznie za to wypowiem się o muzyce, która zupełnie nie przykuwa uwagi, w dodatku zmarnowano możliwość wykorzystania najbardziej znanych melodii z gry (bardzo zdziwiło mnie, że nie pojawił się kultowy „Toreador March” choć usłyszeć go można było nawet w trailerach, tak samo jak zbawienny odgłos wybijania godziny szóstej nie został użyty choćby raz – standardowe klikanie zegarka naprawdę się nie liczy). Słabo jest również aktorsko, postaci nie angażują, są tutaj z reguły dość kiepsko napisane, a fanowskie teorie nie ratują miernego „character development”.
„Pięć Koszmarnych Nocy” (swoją drogą przykład wręcz tragicznego tłumaczenia tytułu) stanowią dość miałką pozycję, która przeciętnemu widzowi nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Jeśli ma ktoś dzieci fascynujące się tym uniwersum – prawdopodobnie będą się one dobrze bawiły. Jeśli jednak ktoś szuka horroru wyłącznie dla siebie (lub należy do odrobinę starszych fanów serii) i chciałby obejrzeć coś dobrego – lepiej niech wybierze się do kina na coś innego. Ta produkcja z pewnością nie ucieknie i jeśli kogoś jakkolwiek intryguje, rozsądniej byłoby poczekać aż będzie dostępna gdzieś w streamingu. Z mojej strony ta filmowa adaptacja „FNAFa” zasługuje co najwyżej na 5/10 i paczkę czekoladek – z pewnością nigdy do niej nie wrócę.