Facet spotyka dziewczynę. Ona mu proponuje, żeby ją przeleciał, on na to - że chyba ją
pogięło, taki niezobowiązujący smoltok, wiadomo, że za chwilę narodzi się z tego wielkie
uczucie. Zwłaszcza, że mnóstwo ich łączy. On jest dwubiegunowcem, zdiagnozowanym przez
przypadek, niejako w akcji, a konkretnie podczas „incydentu” pobicia kochanka żony nieomal
na śmierć. Ona traumę po śmierci męża odreagowuje nimfomanią. Obydwoje jadą na ciężkich
psychotropach, słowem para dobrana wprost idealnie, Romeo i Julia znerwicowanej
współczesności.
Jak się w międzyczasie okazuje, rzeczywiście są na siebie w pewnym sensie skazani. Są
jedynymi osobami, które nie boją się siebie wzajemnie. Kłopot polega bowiem na tym, że wokół
też sami wariaci, tylko niezdiagnozowani. Ojciec, który kompletnie zatracił granice między
własnym życiem a rozgrywkami Philadelphia Eagles, zastraszona matka, z której zdaniem nikt
się nie liczy, najlepszy przyjaciel, żyjący w panicznym strachu przed kryzysem ekonomicznym,
brakiem pieniędzy i własną żoną oraz brat, który sens swojego życia upatruje w porównywaniu
się z tymi, którym wiedzie się gorzej. Szaleństwo dość szybko się rozprzestrzenia, czemu
sprzyja fakt, że wszyscy bohaterowie, z psychiatrą włącznie, okazują się mocno zaangażowani
we wzmiankowane rozgrywki Eagles i ich życie toczy się w rytmie plemiennych rytuałów.
Podlanych, co gorsza, gęstym sosem przesądów i chałupniczej magii.
Czy to jest metafora współczesnej Ameryki, obraz jej neuroz i lęków, które w ciągu minionych
12 lat zdążyły się dość silnie zakorzenić, nie wiem, nie jestem Zbigniewem Brzezińskim. Biorąc
pod uwagę wszystko, co się tam w ostatnich latach wydarzyło, pragnienie ucieczki w
szaleństwo, nie wydaje się całkiem nieracjonalne.
Kiedy tylko wypuszczony z psychiatryka Pat przekracza próg rodzinnego domu, wiadomo, że
łatwo nie będzie. Dla ojca jedyną formą okazania wsparcia jest wspólne oglądanie meczów,
przy czym takie lekarstwo szybko okazuje się gorsze do choroby, gdyż ojciec Pata obarcza go
całkowitą odpowiedzialnością za każdą spapraną zagrywkę, którą zobaczy w telewizorze.
Matka ciut lepiej orientuje się w zawiłościach terapii domowej, jednak jest tak przerażona, że
właściwie pozostały jej tylko odruchy, na które i tak nikt nie zwraca uwagi, no chyba że poda
jedzenie. Podczas sesji terapeutycznej Pata wychodzi na jaw, że ojciec aniołem raczej nie jest,
jednak nie do końca wiadomo, czy to on jest odpowiedzialny za to, co stało się z jego żoną, czy
też Pat obarcza go odpowiedzialnością za swoją mroczną stronę, no bo kogoś musi. Ale to i tak
nie ma większego znaczenia, bo Robert de Niro gra ojca tak udanie, że chciałoby się dopaść
dziada i tylko patrzeć, czy równo puchnie.
W domu jest więc totalny bałagan, z którym Pat radzi sobie sposobem „na Forresta Gumpa”
czyli biega. Lata po okolicy jak gęś wyścigowa w dresie i worku na śmieci.
Wtedy do akcji wkracza owdowiała Tiffany, przy której jazdach Pat może czuć się całkiem
spokojnym, zrównoważonym człowiekiem, i proponuje terapię alternatywną. Którą jest, a
jakżeby inaczej, taniec. Co dalej, wiadomo. Taniec musi wyprowadzić wszystkich bohaterów
na prostą, bo, z wyjątkiem „Czyż nie dobija się koni” nie było filmu, w którym tak się nie stało. I
wtedy właśnie całe fajne założenie scenariusza bierze w łeb i robi się zwykła komedia
romantyczna, przy czym to przekształcenie jest, moim zdaniem, z kosmosu wzięte i w ogóle nie
uzasadnione, a bohaterowie (z wyjątkiem Tiffany) przechodzą całkowitą metamorfozę w ciągu
trzech minut czasu realnego. Scenarzysta wybrnął z tego tak, że wielką przemianę umiejscowił
w czasie okołoświątecznym. Ja pojmuje magię świąt, jednak nie przekonuje mnie tak szeroko
zakrojone pole rażenia. Być może, żebym nie wyszła całkiem na niedowiarka, w każdym z
bohaterów tli się iskierka normalności, którą ostatecznie prezentują w finale, ale jeśli tak to
przez 5/6 filmu doskonale ją ukrywali.
Podsumowując – tak to bywa, kiedy się robi blockbustera z gwiazdami, stylizowanego na film
niszowy. Oglądając „Silver Linings Playbook” miałam wrażenie, że jeśli tylko będę dobrze
nasłuchiwać, usłyszę daleki szept producentów: no już, rób tego kom-roma, przecież obiecałeś.
No to zrobił.
Chociaż trzeba oddać sprawiedliwość gwiazdom, że przynajmniej starają się zagrać tak, jakby
mieli nadzieję usłyszeć kilka ciepłych słów na Sundance Film Festival. Lubię chwile, gdy widzę
jakiegoś celebrytę w filmie i myślę sobie : kurczę, gość jednak jest prawdziwym aktorem i coś
tam potrafi oprócz pozowania na czerwonym dywanie. To cenne momenty wzruszenia, ale czy
ja wiem, czy aż na nominację...? W każdym razie Bradley Cooper przynajmniej próbował, a
musiał sobie przecież zdawać sprawę, jak trudno będzie po Kac Vegas traktować go poważnie.
Jennifer Lawrence miała lepszą sytuację, bo po nominacji z 2011 roku pewnie już wchodziła
na plan na pewniaka. Zwłaszcza mając świadomość, jak ucharakteryzują jej bohaterkę.
Pobrzydzenie się charakteryzacją to zwykle pewniak jeśli chodzi o nagrody, a w tym filmie
wygląda jak stara lampucera. 22-letniej aktorce zapewne pomogło to uwiarygodnić się w roli.
Kończąc - dobrze żarło, ale zdechło, a ja pozostaję z dysonansem poznawczym. Bo jak na kom
-rom to za dużo dołów, a jak na dramat psychologiczny – za dużo optymizmu i slapsickowych
rozwiązań, przy których łapię się na nasłuchiwaniu śmiechu z offu i dziwi mnie, jak go nie
słyszę.
Ale może tak właśnie będą wyglądały kom-romy przyszłości, raczej dalekie od słodkich
filmików z Meg Ryan.