Żal mi było tego faceta. Poza obojętnym i surowym stosunkiem do dzieci, a zwłaszcza dziewczynek (także tych nowonarodzonych), włąsciwie ciężko się do czegoś przyczepić w jego egzystencji - chłop był nauczony cięzkiej pracy, miał wizję, szanował innych (poza laniem drugiej żony, bo agresja do fałszywego sąsiada jest usprawiedliwiona, a pieskiem odpłacił się za pieska) i był wiernym mężem i ojcem. Honorowo długi czas zatajał fakt ataku nożownika, a wspomnianego psa zranił sytuacyjnie, nie tak jak drań sąsiad z wyrachowaniem na polu. W ogóle Pearu został przedstawiony jako wariat, a wręcz człowiek niebezieczny (w stosunku do pierwszej małżonki Andresa mogliśmy się obawiać o jego zamiary), a później jego postać została jakby wybielana, a siłowo zaczęto forsować na tego złego właśnie Andresa, który poza tym, że był pracoholikiem, to był dobrym człowiekiem, a wszystko przeciekało mu przez palce. Fakt, że prosił Boga o życie dla pierwszej żony nawet kosztem jedynego potomka płci męskiej, mówi wiele. Tym bardziej, że wiemy ile w owych czasach znaczyło mieć syna spadkobiercę.
Podsumwując film świetny, ale smutny, z nutką optymizmu na początku i na końcu, ale co najważniejsze na pewno z dobrą refleksją dla każdego z nas (i na pewno nie taką jak to już jedna komentatorka tutaj raczyła zauważyć - równouprawnienie, biedne kobiety).
Motyw z rzuceniem winy na Biblię nie podobał mi się. Obiektywnie powinno się ukazywać religię, jako dobro w kinematografii, zwłaszcza w dzisiejszym zalewie modernizmu w kościele katolickim oraz pogaństwa. Trudno bowiem nie wierzyć w nic.