Kawałek cudownego kina, chwilami bardzo, bardzo tarantinowskiego, i gdyby trochę to pociąć i poskładać inaczej, nieco przyśpieszyć dynamikę nudnawego początku, dostalibyśmy czystego Quentina. Dużo krwi, bandytów bardziej i mniej debilnych, półświatek Hollywoodu, narkotyki, niesamowita finalna scena strzelaniny (zmarłam na niej na śmiech, rewelacja), Oldman - alfons w dredach i ze złotym zębem, Pitt wiecznie najarany trawą, Slater nawiedzany przez Elvisa, ze sto gwiazd w rólkach epizodycznych (Denis Hopper, Christopher Walken, Val Kilmer, Samuel L.Jackson), miliardy zajebistych tekstów i coś, co mnie najbardziej zaskoczyło na koniec - to był rzeczywiście PRAWDZIWY romans. Choć na początku pomysł tej romantyczności wydawał mi się całkowicie z kosmosu wzięty.