Przepis prosty jak strzał w mordę. Jest Statham. Jest dużo przesadnej przemocy. Jest akcja. Tylko zamiast seksownej lalki, mamy małego geniusza. I jest fajnie :)
Fajnie nie jest w przypadku pierwszej większej walki. Kamera telepie się, jakby operator z Parkinsonem trzymał ją w rękach. W pewnym momencie można po prostu doznać zawrotów głowy, gdy próbuje się wyłowić z tej padaczki kolejne ciosy rozdawane po równo przez Boskiego Jasona.
Można to jednak przeboleć, bo potem jakoś praca kamer się poprawia (albo to ja już byłem zbyt nietrzeźwy) i wszystko znów zaczyna przypominać mięsiste kino akcji. Fajnie robi się w chwili, gdy główny BOHATER, przechodząc przez kolejnych wrogów jak walec, tworzy w swojej głowie cudny Master Plan. Były najlepszy glina w mieście zaczyna więc zagęszczać atmosferę, poziom testosteronu na ekranie rośnie w miarę wyjaśniania się kolejnych niuansów coraz bardziej (Ach! ACH!) skomplikowanej fabuły. I kiedy w końcu mamy nadzieję na epicki pojedynek dwóch największych wymiataczy niczym w "The Raid", do akcji wchodzi trzeci wierzchołek dziwnego trójkąta.
O ile jednak we wspomnianym wyżej filipińskim filmie da się to jeszcze uznać za sukces, o tyle tutaj wszystko psuje dziecko, które nie mogąc znieść swego błędu, pada odrzucona potęgą dzierżonej broni. Mogliśmy mieć mega-epickie rozwiązanie na gołe pięści, a dostaliśmy splunięcie w twarz i łzawy dialog na jej przetarcie.
A mogło być tak pięknie...
7/10