Od premiery najnowszego filmu Władysława Pasikowskiego minęło niemal pół roku. 18 maja miała miejsce premiera wydania trzeciej części "Psów" na DVD oraz Bluray. Z racji, iż jestem zagorzałym fanem twórczości pana Pasikowskiego, uzupełniłem swoją kolekcję o "Psy 3. W imię zasad" w wysokiej jakości obrazu. Po raz pierwszy od premiery filmowej mogłem obejrzeć kolejny rozdział historii Franza Maurera, tym razem na spokojnie, w domowym zaciszu, z pewnym dystansem, znając już losy ekranowych bohaterów.
Od momentu ogłoszenia przez reżysera planów na temat realizacji trzeciej części filmu, wyłapywałem każdy news na temat produkcji dzieląc się swoimi spostrzeżeniami z innymi filmwebowiczami. Po obejrzeniu filmu w kinie oceniłem go dość wysoko bazując przede wszystkim na wielkim sentymencie do wykreowanych bohaterów (sentyment oczywiście zbudowany przez pierwsze dwie części). Patrząc na dość wysoką ocenę 8/10 możecie myśleć, że komuś, kto wystawia taką notę, trudno o próbę obiektywnego podejścia do filmu. Nie wiem, ale myślę, że oceny, nawet uznanych krytyków, zawsze są subiektywne. Niemniej jednak pragnąłbym podzielić się z Wami swoimi odczuciami na temat najnowszych Psów.
Jak już wspomniałem wcześniej, miałem przyjemność ponownego obejrzenia filmu na nośniku bluray gwarantującego wysoką jakość obrazu i dźwięku. I na wstępie chciałbym powiedzieć właśnie o dźwięku. Na forum tego filmu pod kilkoma tematami spotkałem się z krytycznymi głosami na temat złego udźwiękowienia. Nie wiem, z czego to wynika, być może z pirackiego źródła pochodzenia kopii oglądanej przez niektórych z Was, ale moim zdaniem udźwiękowienie filmu było rewelacyjne, zwłaszcza biorąc pod uwagę całą gamę polskich produkcji, gdzie ten dźwięk faktycznie kuleje. Śmiem nawet wysnuć tezę, że udźwiękowienie na płycie jest lepsze niż to, które zaoferowało mi kino. Skoro już jestem przy dźwięku - trudno by nie wspomnieć o muzyce Michała Lorenca. Motyw przewodni, który pojawia się od pierwszej sceny w subtelny sposób przeplata się przez cały film, aż do napisów końcowych. Lorenc oczywiście nie leci tylko na jednym patencie, toteż w paru scenach wraca nostalgiczna "Kołysanka" oraz pojawiają się nowe aranżacje, które osobiście przypominały mi kawałki z "Reichu" lub "Gliny". O klasie polskiego kompozytora nawet nie trzeba wspominać. Szkoda tylko, że do dziś nie doczekaliśmy się jeszcze oficjalnej ścieżki dźwiękowej z filmu, która z godnością może równać się do swoich dwóch poprzedniczek, szczęśliwie wydanych w latach 90-tych. Sam niestety nie posiadam soundtracku z pierwszej części, za to parę lat temu udało mi się nabyć za śmieszne pieniądze kasetę magnetofonową z muzyką z "Ostatniej krwi". W cichości serca liczę, że na półkach dobrych muzycznych sklepów pojawi się płyta z najnowszym zestawem od Michała Lorenca.
* * *
Właściwą fabułę filmu otwiera scena z oficerem GRU, który ma do przekazania pewną wiadomość Franzowi. I tak, jest tu mowa o milionie dolarów i chęci odzyskania ich przez Rosjanina. Jest też wyznaczony deadline na spłatę starych długów, ale jest tu jeszcze coś. Młody Jakuszyn mówi wprost, że kochał ojca i gwarantuje Maurerowi pewną śmierć. Od samego Franza będzie zależeć czy będzie to śmierć łagodna czy ciężka. Powiem szczerze, po styczniowej premierze na gorąco wyszedłem z kina z przeświadczeniem, że w odniesieniu do całego filmu ten wątek mi nie pasował,. Wydawało mi się, że obraz mógłby obejść się bez całego rosyjskiego wątku, ale... Należy pamiętać, że jest to film sensacyjny i równie sensacyjne musi być jego tło. Widać tu jawne nawiązanie reżysera do takich historii o zemście rosyjskiego wywiadu dotyczacych np. Lwa Trockiego (czaszka rozbita czekanem), Sergieja Trietiakowa (udławienie się rybą), Aleksandra Litwinienkę (wypicie zatrutej herbaty) czy Sergieja Skripala (próba otrucia substancją chemiczną). Całą tę grupę łączy jedno: w pewnym momencie swojego życia weszli w drogę rosyjskiemu niedźwiedziowi. Prędzej, a raczej później dosięgła ich "sprawiedliwość" W podobnym położeniu znalazł się także Franz Maurer. Gość, który 25 lat wcześniej upokorzył Wielkiego Brata zabijając synów Matki Rosji. 25 lat wcale nie oznacza, że potrzeba zemsty się przedawniła. A jak mówi stare porzekadło "zemsta najlepiej smakuje na zimno", więc można i poczekać ćwierć wieku, zwłaszcza, jeżeli dotyczy ona pomszczenia ojca, jak to się rozgrywa w wypadku Jakuszyna. Wszak młody Jakuszyn poszedł w ślady ojca. Wątek GRU spina całość filmu klamrą kompozycyjną. Co więcej Maurer początkowo podejrzewa właśnie Rosjan, że mieli coś wspólnego ze zniknięciem syna Morawca.
Kolejnym zagadnieniem są postaci w filmie budzące kontrowersje. Jedną z nich jest postać Panicza, dawnego TW Franza z czasów służby w SB. Jest to bardzo barwna figura, a Jan Frycz doskonale radzi sobie w tej roli. Jednakże sposób wprowadzenia tego osobnika do fabuły filmu totalnie mi nie pasuje. Bez żadnego słowa wyjaśnienia Franz wchodzi do klubu go go, w którym ten jest zatrudniony i ot tak - mamy stworzoną postać oraz powiązanie z głównym bohaterem. Wystarczająco dobre, żeby przymknąć na nie oko? No nie do końca. Kontakty Franza z Paniczem wydają się być naciągane, niespójne z poprzednimi częściami i słabo zakotwiczone w odniesieniu do wątku więziennego Maurera. Może gdyby Franz chociaż coś napomknął, podziękował za lojalność w ciągu tych lat, ale tak się nie dzieje. Po prostu dowiadujemy się o dziwnie przywiązanym do niego Paniczu (który oddaje mu nawet swoją gorącą zupę...). Można by niby to jakoś wytłumaczyć i wziąć pod uwagę fakt, że Franz wymienia przed Spinakerem Starego i Młodego Bednarza, którzy w zamyśle reżysera istnieli w uniwersum. Mimo to, dla dużej roli Panicza wypadałoby poświęcić linijkę na wyjaśnienie. Dopowiadanie sobie przez widza historii znajomości Franza i Panicza jest pójściem na łatwiznę ze strony scenarzysty. Wyjaśnienie skąd się wziął Panicz nam się po prostu należało! Trudno jest mi uwierzyć w zażyłość tajnego współpracownika z oficerem prowadzącym, tak dużą, że była ona w stanie przetrwać niemal 30 lat i zmiany, jakie w tym czasie nastąpiły.
W jednej ze scen obserwujemy jak Franz doskonale radzi sobie ze smartfonem. Ujęcie to wzbudziło święty oburzenie wielu widzów. A ja mówię, że nie. Obsługa smartfona, nawet po wyjściu z więzienia nie musi być czymś niemożliwym do opanowania w ciągu jednego dnia. Franz może nie miał w pudle telefonu, ale Galileo na pewno oglądał i coś tam o zmieniającym się świecie się dowiedział. Myślę, że świadomość istnienia internetu dotarła nawet za kraty Białołęki. Zresztą, podczas popijawy z Paniczem ten mógł mu udzielić szybkiego kursu obsługi smartfona i pokazać ze dwa triki, które Franz nad ranem uskutecznił. Owszem taka scena też mogłaby się pojawić, ale niewiele by sobą wnosiła, a wydłużyłaby niepotrzebnie i tak już długi film. I na takie uproszczenie fabularne, proszę Państwa, to ja się akurat godzę.
Kolejną postacią pozostającą kością niezgody w dyskusjach pod filmem była Ola. Wiele osób krytycznie odnoszących się do filmu dowalało tej bohaterce: że niepotrzebna, że uprzedmiotowiona, że powiela stereotyp ładniutkiej i głupiej, niewiernej dziewuchy z małej miejscowości. Ok, mówcie co chcecie, ale ja w przeciwieństwie do niej nie obejrzałem "Smaku wody", "Człowieka wózków" czy "Odwetu". Jak na jedyne z polskich filmów, które dziewczyna widziała, to muszę przyznać, że to raczej wysublimowane kino.
Następnie w filmie pojawia się Angela. I znowu. A po co? A że aktorka nie ta. A że na siłę. A ja uważam, że ta scena była dobra. Niosła ze sobą naprawdę duży ładunek emocjonalny. I te szklane oczy Franza, które podkreślają dramat przegranego życia. Główny bohater w paru momentach filmu zdawał sobie sprawę z poczucia bezsensu swojej egzystencji. Bogusław Linda bez słów potrafił pokazać to w mistrzowski sposób. Rozmowa o rodzinie z byłą kochanką, czasie, który upłynął oraz spotęgowanie kontrastu między tym, co po ćwierćwieczu posiada Angela, a czego Franz nigdy nie doświadczył nasuwa ten sam wniosek, który wypływa podczas rozmowy ze Spinakerem - Franz jest nikim, nikt go nie pamięta, nie ma nic, co mogłoby stanowić jego kartę przetargową. Przegrał.
Moim zdaniem kolejnym mocnym momentem filmu jest scena w prosektorium, która zasługuje na jedną z lepszych w polskim kinie w ogóle. Nie zwracając uwagi na treść tego, co tam się dzieje, ta scena w moich oczach (laika) jest realizacyjnym majstersztykiem. Kilka minut na jednym ujęciu. Krytykowanie jej i grającego Pazury oczywiście też się pojawiały, ale pamiętam, że w pełnym kinie zróżnicowanego społeczeństwa cisza była jak makiem zasiał. Może i nie wciska to w fotel, ale coś w sobie ma.
Zdecydowanie najbardziej kontrowersyjną sceną w filmie był szturm drużyny AT na starą wagonownię, w której zadekowali się główni bohaterowie. Sam mam z nią problem. Obejrzałem ją kilka razy i nie potrafię wyrobić sobie o niej konkretnego zdania. Myśląc o całym sensie misji, jedyne co mi przychodzi na myśl, to że scena ta nie jest ani zła, ani dobra. Ona w całości jest po prostu gorzka. Po pierwsze nie takiego końca dla bohaterów byśmy sobie życzyli. Zrozumiałe jest, że do wypełnienia zemsty potrzebne są najwyżej parę sztuk broni. A tu co? Mamy cały arsenał. Skąd to przygotowanie? Po co aż tyle? Ja wiem, że pojawiały się głosy typu: "reżyser miał budżet i trzeba było coś zrobić z pieniędzmi", ale takie argumentacje mnie nie przekonują. Zawsze wierzę, że twórca ma coś do przekazania, nawet jeżeli na pierwszy rzut oka wydaje nam się to totalnie absurdalne. Ktoś powie, żeby w gniocie nie doszukiwać się głębszych znaczeń. A ja powiem, że może właśnie trzeba? Że jak określił to reżyser w wywiadzie dla Gazety Wyborczej, jego film jest właśnie "manifestem przybitym do wrót państwa". Że oto te dobre Psy giną, bo muszą pomścić śmierć zbezczeszczonego przez złych policjantów młodego chłopaka. Że ci, którymi młodzi policjanci pogardzają za rzekome wywodzenie się z MO, w rzeczywistości są od nich gorsi - mordują na posterunku bezbronnego chłopaka.
Może jest to wyraz wkurzenia twórcy na niewykorzystaną po komunie szansę odbudowy Polski. Że złe standardy ciągle panują, a polityka tumiwisizmu i nie wychylania się, zwykła obojętność wobec zła jest najgorszym złem? Przykład komendanta granego przez Mirosława Bakę, któremu zależy tylko na tym, by mieć święty spokój. Nie obchodzi go sprzątanie wszechobecnego syfu, do którego został wyznaczony. Ale czy w rzece płynących ścieków nie ma nadziei, że będzie kiedyś lepiej? Że będzie czysto? Ja zawsze taką nadzieję mam, ale bohaterowie filmu ewidentnie ją stracili. Są starzy i zgorzkniali - Franz nie ma nic po wyjściu z pierdla, a Morawiec ledwo wiąże koniec z końcem na rencie policyjnej. Na ich tle wyróżnia się przyjaciel Tomka- Damian. Bohater budzący kolejne kontrowersje wynikające z budowy postaci (jak się później okazuje nie jest z niego tylko zwykły informatyk, ale i weteran wojny w Afganistanie, który w odpowiednim dla akcji momencie ściąga okulary niczym Clark Kent w Supermanie ;). Ten młody człowiek nie miał powodów do siania śmierci, jednakże widać, jak w pewnym momencie coś w nim pęka. Wraz z rozgrywającymi się wydarzeniami jego (prawdopodobne) założenie o wyłącznym ranieniu policjantów zmienia się w zabijanie ich z zimną krwią. Osobiście było to dla mnie bardzo poruszające, gdy z zimną krwią zastrzelił nieopancerzonego, zwykłego stójkowego z prewencji, który przyjechał w ramach wsparcia na miejsce zdarzenia. Być może rozbudzony instynkt zabójcy był efektem zespołu stresu pourazowego, a przekroczenie rubikonu w tym przypadku było bardzo płynne?
Na koniec mojego długiego wywodu chciałbym zwrócić uwagę, że BMW Wita wcale nie było w takim dobrym stanie, jakby się mogło wydawać. Lewarek skrzyni biegów był odrapany z plastikowanego chromu. Nie ma się co dziwić, że i silnik zawiódł. Kto wie, może i sam Pasikowski zawiódł się na tej marce? :-)