wywołał wśród widowni i krytyków tak zwane uczucia sprzeczne. Tu i ówdzie pojawiły się nawet niepokojące pytania, gdzie podziało się tyle milionów dolarów zainwestowanych w "Quo vadis", bo efektów tych inwestycji na ekranie przecież nie widać. Nie zwlekając zatem, spieszę wziąć w obronę reżysera niesłusznie atakowanego przez nieżyczliwych mu recenzentów.
Jerzy Kawalerowicz wziął na się heroiczny trud przedstawienia "Quo vadis" w sposób antyhollywoodzki, o czym zapewnił w wywiadzie dla "Polityki" kilka tygodni temu. Powiedzmy to sobie od razu: zamiar ten powiódł się w stu procentach. Mniej doświadczony reżyser być może dałby się złapać na lep komercji, czyniąc akcję ciekawą dla widza, w kadr zaś wprowadzając więcej dynamiki - ale nie Kawalerowicz. Twórca "Faraona" z podziwu godną konsekwencją odrzucił tanie sztuczki, jakich nie szczędził czytelnikom Sienkiewicz: już to choćby dramatyczną scenę porwania Ligii w drodze do domu Winicjusza, już to podsycające napięcie symboliczne sygnały w rodzaju złowieszczego ryku lwów o zachodzie słońca, gdy nad Rzymem wydaje się unosić łuna pożaru. Nic z tych rzeczy.
Wiesław Kot określił w "Newsweeku" najnowszą ekranizację powieści Henryka Sienkiewicza jako najdroższy spektakl Teatru Telewizji. I pomylił się głęboko. Siłą Teatru Telewizji, przy braku efektów specjalnych i wystawnych dekoracji, jest bowiem aktorstwo. W "Quo vadis" zaś odtwórcy głównych ról nie dają powodu, by podejrzewać ich o umiejętność gry przed kamerą. Jest to oczywiście kolejny zamierzony efekt Jerzego Kawalerowicza, który świadomie pragnął zrazić widzów do postaci Ligii i Winicjusza, zachęcając tym samym do baczniejszej obserwacji tego, co dzieje się na drugim planie. Reżyser nie dał jednak swoim odbiorcom łatwego zadania - co skądinąd zrozumiałe, mamy wszak do czynienia z filmem ambitnym - jako że w tle nie dzieje się znowu aż tyle, by było na czym zawiesić oko przez niemal trzy godziny. Ulice starożytnego Rzymu oglądamy głównie z perspektywy lektyki Petroniusza, wnętrza zaś domu głównych bohaterów jesteśmy w stanie opisać z zamkniętymi oczami mniej więcej po upływie godziny, widzimy je albowiem bez przerwy. Nieco ożywienia wprowadza pożar Rzymu z interesującymi zbliżeniami stających w płomieniach marmurów - a potem igrzyska. Cały czas jednak reżyser pamięta, aby nie pozwolić swoim bohaterom - a tym samym i kinowej widowni - na okazywanie nadmiaru emocji. W scenie z germańskim turem książkowy Winicjusz, oszalały z bólu, tarza się niemal po ziemi, roniąc łzy z oczu i woła: "Chryste, cudu! Wierzę, wierzę!". Paweł Deląg obserwuje zaś całe wydarzenie z miną, jakby oglądał właśnie transmisję z meczu Witkowickie Żelezory - Banik Ostrawa. Czyż można skuteczniej dać odpór zgubnej pokusie eskalacji napięcia w kulminacyjnej sekwencji filmu?
Nie sposób nie pochwalić wzruszająco staromodnych efektów specjalnych, przywodzących na myśl klasyczne superprodukcje z lat 60. - w rodzaju gumowych lalek pożeranych przez lwy czy też płonących na stosach, ewentualnie wspomnianych już wyżej, zajmujących się ogniem marmurów. Wizualnych fajerwerków nie jest jednak za wiele, dzięki czemu staje się "Quo vadis" filmem bardzo kameralnym, wyciszonym, przeznaczonym do kontemplacji najlepiej na małym ekranie, w zaciszu domowego ogniska.
I tu dochodzimy do sedna sprawy: czemu służą wszystkie te zabiegi, jakim z niekłamaną maestrią Jerzy Kawalerowicz poddaje historię wymyśloną przez Sienkiewicza? Wiesław Kot - przypomnę - porównał "Quo vadis" z Teatrem Telewizji. I minął się z prawdą, choć niezbyt daleko. Opowieść Kawalerowicza jest bowiem (uwaga!) pierwszą w historii polskiego kina telenowelą przedstawioną na szerokim ekranie. Kto nie wierzy, niech się przyjrzy: te statyczne kadry, nie kończące się wymiany zdań niezmiennie w tych samych wnętrzach, charakterystyczna, oszczędna w środkach wyrazu gra aktorów, symboliczna scenografia, leniwe tempo akcji... Nie ma wątpliwości: reżyser "Matki Joanny od Aniołów" odważył się na zabieg, który dotąd nie miał u nas precedensu. I dlatego telenowela "Quo vadis", choćby tylko ze względu na swój prekursorski charakter, powinna wejść na stałe do kanonu polskiej sztuki filmowej.
W tej beczce miodu jest jednak łyżka dziegciu. Niestety, co najmniej jeden z aktorów nie podporządkował się koncepcji reżysera i postanowił zagrać tak, jakby rzeczywiście występował w filmie, a nie w spektaklu telewizyjnym. Mowa oczywiście o Jerzym Treli (napiętnował go także publicysta "Newsweeka"), który swoją interpretacją postaci Chilonidesa zaburza równowagę utworu, przyciągając uwagę widzów każdorazowym pojawieniem się na ekranie. Nie po to wszak Sienkiewicz pisał "Quo vadis", by przebiegły Grek stał się najważniejszą postacią utworu. A tak się, niestety, dzieje za sprawą karygodnej niesubordynacji Treli. Jego gra w scenie nawrócenia Chilona sprawia, iż do samego końca filmu nic nie jest w stanie przyćmić widoku jego pomarszczonej, zalanej łzami twarzy. Tego typu przypadki samowoli sprawiają, iż widzowie w kinie mogą zadawać sobie pytanie: "A co by było, gdyby inni aktorzy też grali jak w filmie, a nie jak w telenoweli?" - a nie o to wszak chodzi. Niestety, zarzewie buntu zostało zasiane. Widać to w kreacjach Bogusława Lindy i Michała Bajora, którzy w wielu scenach - wykorzystując snadź chwilową nieuwagę reżysera - pokazują, na co byłoby ich stać, gdyby ekranizacja "Quo vadis" pomyślana była jako wielkie kino, nie zaś kameralna produkcja telewizyjna. Na miejscu Kawalerowicza skarciłbym też ostro młodziutką Martę Piechowiak (złotowłosa Eunice), która całkiem bez potrzeby absorbuje uwagę widzów urodą, ogromnym wdziękiem i (co dla telenoweli szczególnie zgubne) emocjonalną szczerością, powalającą wierzyć, że ona naprawdę czuje to, co gra.
Otwarta pozostaje jeszcze kwestia zakończenia. We wszystkich gazetach streścili już finał, więc bez najmniejszych wyrzutów sumienia mogę zdradzić, że w końcowej scenie święty Piotr po sakramentalnym "Quo vadis, Domine?" wraca do Rzymu anno Domini 2001. Znaczenie tej metafory nie jest do końca jasne. W książce wiadomo, o co chodzi: Apostoł, natchniony przez Chrystusa, wraca na męczeńską śmierć (nie mówiąc już o tym, że ucieka PRZED śmiercią Nerona, a nie PO, jak w filmie). Tu zaś na dobrą sprawę święty Piotr zmierza na plac świętego Piotra nie wiadomo po co. Jeśli miałby zginąć, to chyba tylko pod kołami samochodu, ewentualnie stratowany przez tłum turystów. Jeśli zaś celem jego podróży byłby Watykan, to należy raczej wątpić, czy obdarty staruszek z kosturem przedostałby się choćby za pierwszą bramę - a jeśli już, to czy znalazłby wspólny język z opływającymi w dostatki obywatelami najmniejszego państwa na świecie.
Mimo pozorów niejasności interpretacja wydaje się oczywista. Jedną z najważniejszych cech telenoweli jest jej długość; przeciętny serial brazylijski czy wenezuelski liczy ze dwieście, trzysta odcinków. Jerzy Kawalerowicz z konieczności skondensował fabułę do trzech godzin, w finale jednak udało mu się zaakcentować ów tasiemcowy upływ czasu. Dzięki jednej mistrzowskiej scenie wydłużył akcję "Quo vadis" aż do dwóch tysięcy lat! Nie każdy twórca telenowel może to o sobie powiedzieć.
Aha, istnieje jeszcze jedna egzegeza zagadkowego finału. Doszły mnie głosy, jakoby Kawalerowicz zapragnął w obrazowym skrócie pokazać, jak kruchą okazała się władza Nerona, a jak potężnym chrześcijaństwo. Dziś o Miedzianobrodym mało kto już pamięta, nad Rzymem górują zaś budowle Watykanu. Szczerze mówiąc, metafora ta wydaje mi się tak banalna i prostacka, że dla dobra reżysera czym prędzej wyrzuciłbym tę chybioną interpretację z pamięci. O tym, że religia chrześcijańska przetrwała dziejowe burze i od stuleci jest jedną z najważniejszych potęg na świecie, wie każde dziecko i bez oglądania "Quo vadis". Gdyby więc Kawalerowicz chciał dowodzić prawd oczywistych, inwestowanie pieniędzy w jego film byłoby zwyczajnym marnotrawstwem. Zamiast wyrzucać w błoto 18 milionów dolarów, wystarczyłoby opowiedzieć widzom stary, ale wciąż jary szmonces. Stoi dwóch starozakonnych w Kaplicy Sykstyńskiej. Oglądają freski, podziwiają wnętrze. W pewnym momencie jeden odzywa się do drugiego: - Patrz pan, a zaczynali od stajenki.
Chlubnym wyjątkiem od opisanej wyżej reguły jest moim zdaniem 'Pan Tadeusz' Andrzeja Wajdy - właśnie dlatego, że istnieje tylko w jednej postaci. Można 'Tadeusza' nie lubić, ale nie sposób przejść obojętnie wobec faktu, że jest to tak naprawdę jedyna polska KINOWA superprodukcja spośród tych, jakie mieliśmy ostatnio okazję oglądać. Kiedy wszyscy inni kręcili seriale, tylko Wajda zrobił film z prawdziwego zdarzenia. Dlatego więc uważam, że typowanie 'Quo vadis' do Oscara było posunięciem równie sensowanym, co na przykład wystawienie rajdowca Krzysztofa Hołowczyca do zawodów pływackich. Nie ta kategoria po prostu.