Decydując się na obejrzenie filmu można mieć najróżniejszą motywację, podobnie jak zróżnicowane są dokonywane przez nas wybory. Jeśli zażyczymy sobie podwyższenia poziomu adrenaliny, wybieramy thriller/akcję, jeżeli przyjdzie nam chęć na chwilę wzruszeń, na pewno znajdzie się odpowiedni dramat lub melodramat. Poza tym wielu widzów wybiera się raczej „do kina” niż „na film” (w USA aż 50% widzów dokonuje wyboru tuż przed zakupieniem biletów). A czasem film służy jedynie temu, „żeby się pośmiać” (zdecydowanie nie lubię takich filmów, a chyba jeszcze bardziej takich widzów). Czasem motywacja bywa jednak zupełnie inna i dotyczy np. poznania nieznanych lub zakłamanych epizodów historycznych, a przy okazji zgłębienia się w ciemne, minorowe klimaty emocjonalne, co w rezultacie daje wysoce pożądany efekt oczyszczający (przez Arystotelesa nazwany katharsis).
Uważam, że tylko ten ostatni rodzaj motywacji może sprawić, że docenimy film niezwykły, jakim jest „Róża”; dzieło ciężkie, przygnębiające, niemal toksyczne. Ale jednocześnie znakomite zarówno pod względem filmowego rzemiosła, jak też walorów poznawczych. Zacznę od tych drugich. W latach szkolnych wiele słyszałem o „Ziemiach Odzyskanych”: prastarych, piastowskich, etc. Propaganda PRL-u polonizowała nawet Prusy, które do Niemców należały przez 7 stuleci, a do Polski – wcale. Dziwnym trafem powojenne dzieje tych ziem nigdy nie stały się przedmiotem szczególnego zainteresowania pisarzy czy filmowców. Może dlatego, że przedstawiając historyczną prawdę trzeba by w tym przypadku pokazać podłość, chciwość i inne niezbyt chwalebne cechy rodaków. Zatem jakoś niespieszno im było, nawet po 1990 roku, pokazywać rabunki i gwałty dokonywane przez Polaków i Rosjan podczas wysiedleń ludności, która nagle została uznana za „obcą”. Nie zdecydował się na to żaden z luminarzy polskiego kina. Podjął ten temat dopiero Wojciech Smarzowski.
Jego filmowy dorobek jest równie skromny ilościowo, co znakomity jakościowo, w dodatku z widoczną progresją. Pierwszy film, „Małżowina”, to właściwie sfilmowany spektakl. Widziałem dawno, pamiętam tylko dekadencki duet Świetlicki – Maleńczuk. Dużo lepiej zapamiętałem „Wesele” z 2004 roku, gdzie pojawiają się już ulubieni aktorzy Smarzowskiego: Dziędziel, Topa, Dyblik, Rogalski. Humor, satyra i gorzka diagnoza społeczna to były główne cechy tego dobrego, ale jednak nie wybitnego filmu. Inaczej przedstawia się sprawa z „Domem złym”, który zasłużenie ciszy się ogromnym uznaniem zarówno większości widzów, jak i krytyków. Tak mrocznego dramatu, podanego z realizmem wręcz naturalistycznym, a jednocześnie zaprawionym odrealnieniem i czarnym humorem w stylu Tarantino i braci Coen, jeszcze w polskim kinie nie mieliśmy. Ale Smarzowski poszedł dalej. Zaproponował obraz gorzki, mroczny, bez śladu tonizującego humoru. Mocny, brutalny. Ale jednocześnie w pewien sposób krzepiący. „Różę”.
Dwoje odtwórców głównych ról początkowo nie wzbudzało mego entuzjazmu. Marcin Dorociński to na pewno nie ta sama klasa aktorska co np. jego rówieśnik Adam Woronowicz. Również Agata Kulesza nie utkwiła mi w pamięci żadną znaczącą rolę, zapamiętałem ją jedynie jako elegancką właścicielkę galerii w „Ki”. Ale od czego jest reżyser. Tak jak ze wspomnianych wcześniej aktorów charakterystycznych lub drugoplanowych (Jakubik, Topa) potrafił wydobyć kreacje znakomite, tak samo przy pomocy aktorów zaledwie dobrych był w stanie stworzyć kreacje mistrzowskie. Bo takimi są bez wątpienia postacie Tadeusza i tytułowej Róży. On – niezłomny żołnierz AK , ona – Mazurka, zbyt niemiecka dla Polaków i Rosjan, doświadczana niczym biblijny Hiob.
Historia tuż powojenna rozgrywa się u Smarzowskiego w skali mikro. Nie widzimy polityków podpisujących traktaty w Jałcie i Poczdamie, ale w całej okazałości obserwujemy skutki ich działań. Reżyser pokazuje zdecydowanie nieheroiczne oblicze wojny, nie za często w kinie oglądane, choć przecież niezmienne od tysiącleci: pokonani cierpią i giną, a zwycięzcy niszczą, grabią, gwałcą i mordują. Nieważne, czy walka jest w słusznej czy niesłusznej sprawie. Czy armia nazywa się Wehrmacht czy Armia Czerwona. Ludzka natura pozostaje (niestety) bez zmian. W momencie naprawdę trudnych wyborów, a takie stały się udziałem bohaterów filmu, powodzenie i kariera są udziałem jednostek najbardziej zmotywowanych i skorumpowanych, wczorajsze przyjaźnie i długi wdzięczności niewiele znaczą, a niepoddawanie się obowiązującym regułom oznacza niemal samobójstwo.
Uważam, że zdecydowanie warto obejrzeć „Różę”, która była wyświetlana w kinach w tym samym czasie co „W ciemności” Agnieszki Holland. Tamten film był poprawny, choć niespecjalnie sugestywny czy angażujący. „Róża” to zdecydowanie wyższa półka w artystycznej hierarchii. Dzieło zwarte i konsekwentne w formie jak bryła granitu, a przy tym precedensowe w treści. Kurt Vonnegut w „Rzeźni nr 5” pisał, jako pierwszy, o odwetowych nalotach aliantów na niebronione Drezno w lutym 1945 roku, kiedy to de facto eksterminowano niemieckich cywilów. Wojciech Smarzowski podjął równie istotny i równie „zaniedbany” temat, jakim było zajmowanie Ziem Zrabowanych przez wojennych zwycięzców. Połączenie ważkiego tematu ze znakomitą sztuką filmową dało w rezultacie lekturę obowiązkową dla każdego widza, który oczekuje od filmowego seansu znacznie więcej niż tylko okazji „żeby się pośmiać”.
Zapraszam do odwiedzenia mojej strony: http://www.rekomendacje.npx.pl