1. o filmie
reżyser jest kumplem występujących wolnych ludzi - gangsterów. Patrzy na "Sceny zbrodni" jak gdyby bez odrazy, przez szkiełko badań, których wyniki z egotyzmem i namiętnością pokazuje swoim kolegom zza oceanu. Pokazuje banały, np nocne koszmary, jako "problemy" z którymi borykają się zbrodniarze, spełniania papierowe zasady sztuki, łechtając krytyków.
Mówi, że interesuje go temat, bo jego rodzinie udało się uniknąć holocaustu. Wyobrażam sobie oburzenie, gdyby taką analogiczną techniką "Scen zbrodni" pokazać profil psychologiczny nazistowskich niemców, kumplując się z nimi, podążając za nimi. To byłoby jakieś nieludzkie i oburzenie byłoby zasadne. tutaj go raczej nie ma.
2. o wstydliwym dla większości dziedzictwie kolonii
Ci ludzie, którzy z dnia na dzień zostają zabijani kawałkiem kabla na szyi, oddaliby wszystko za powrót władzy kolonii i starego porządku. Zachód jednak w swoim zgnuśnieniu zamyka oczy (gdzie byłaś orędowniczko hago? gdzie byliście światowi lewacy? gdzie byłeś onz-ecie? wujku samie?) albo nie pozwala na pomoc i neguje ją szaleńczo demonizując kolonializm albo prozaicznie - w interwencji nie ma żadnego interesu, a tylko nim się kieruje.
Kolonie z zasady zabierały pewną część wolności tubylcom. Ich koniec zwrócił ją im z nawiązką. Dostali pełen dostęp do plastiku hollywood, stali się i dostali wolnych ludzi. Wolnych ludzi - z indyjska "gangsterów", dumnych ze swej wolności, wzorujących się w swoich przemowach na postępowych i wolnościowych perorach Baracka Obamy. Z tej ich wolności trzy miliony autochtonów zostało zamordowanych przez swoich braci. O tym się jednak nie mówi. Łatwiej jest schylić czoło i z bezpiecznej pozycji, patrząc się pod swoje stopy prawić banały i na myśl o koloniach cmoktać z niezadowoleniem i oburzeniem.
Tym razem zatem biały, kolonialny człowiek do scen zbrodni nie przyłożył ręki. On ją tylko umył.
Ależ nawet w polskiej powojennej literaturze mamy przykład portretu zbrodniarza z punktu widzenia "kolegi" z celi. Mowa oczywiście o "Rozmowach z katem" Moczarskiego. I dzięki tej perspektywie powstał naprawdę udany portret psychologiczny nazisty, już nie mówiąc o studium drogi do hitleryzmu i zbrodni.
W tym wypadku zadecydował przypadek, wspólna cela, ale Moczarski mógł napisać "Rozmowy...", bo ze Stroopem rozmawiał, obserwował go, była między nimi pewna więź. Takich przykładów można pewnie znaleźć więcej, zarzut więc zupełnie nietrafiony.
Jeśli szukasz genezy, to musisz wyjść z roli ofiary, zostać obserwatorem.
A kolonializm... Problem polega na tym, że kolonializm zaburzył normalny, powolny rozwój wielu społeczeństwa, Afrykę wręcz "zamordował".
Wystarczy sobie uświadomić spustoszenia, jakie poczyniły u nas zabory, by zrozumieć, że kraje postkolonialne muszą dziś być na straconej pozycji.
Jak sam zauważyłeś - Moczarski w celi ze Stroopem to był przypadek. Ja natomiast nie nazwałby tego nawet przypadkiem, tylko koniecznością i skazaniem na takie rozmowy. Gdyby mógł to by pewnie nie rozmawiał. Warunki więzienne są jednak bardzo specyficzne. I to jest coś kompletnie, biegunowo innego. Zatem aby była to klisza rzetelna, Moczarski musiałby udać się do (wolnego) Stroopa przebywającego dogodnie w Niemczech i tam się z nim zakumplować, żeby nawiązać relacje co najmniej takie, jak te przymusowe w celi, a nawet lepsze, żeby móc zrobić o nim film na poziomie Sceny Zbrodni. Wyobrażasz sobie, żeby Moczarski coś takiego zrobił? Z własnej woli? Dodatkowo warto wiedzieć, że Moczarski był Polakiem, którego "sceny zbrodni" Stroopa i jego pobratymców - dotknęły bezpośrednio, bo działy się "u Moczarskiego pod domem" i te zbrodnie były jego autopsją. Nie znał tego z książek i nie musiał przekraczać oceanu, żeby "zaspokoić ciekawość". Targetem "Rozmów z katem" napisanych przez Polaka byli katowani Polacy. Targetem Sceny Zbrodni nie są na pewno Hindusi. Reżyser też nie jest Hindusem.
W dalszym ciągu więc stoję murem za tym, że ten film jest spreparowany dla pewnego rodzaju "estetyki", nie bacząc na etykę. A etyka ma zawsze prymat nad estetyką.
Kolonializm nie zamordował Afryki, bo ona, mówiąc wyniośle, nie przejawiała oznak życia. Ingerencja była z pewnością zaburzeniem (tu warto zastanowić się czy to zaburzenie nie było bardziej rozwojem), ale nie mordem. Nasze zabory to znowuż nie do końca nierzetelne porównanie. Polska, kraj z niemalże tysiącem lat historii swojej państwowości, rozwinięty i zorganizowany, osadzony w środku Europy, został po części sprzedany, zdradzony i poddany próbie eksterminacji oraz wyrugowania polskiego narodu na mocy decyzji i kalkulacji państw ościennych, którym Polska była w swoim istnieniu geopolitycznie i jakkolwiek pod każdym względem niewygodna. To był napad i rozbój. Jeśli chodzi o kolonie zamorskie to było bardziej korzystanie, eksploatacja możliwości ziem niczyich, dzikich i stojących ugorem. Zabory u nas co prawda zapoczątkowały proces, który w swojej ciągłości dzisiaj przejawia się kolonializmem ekonomicznym - neokolonializmem. Różnica jest taka, że nam pełna suwerenność dałaby możliwości realnego rozwoju i normalności, a zabierając nam wolność oni nas zabijają, w krajach takich jak RPA, czy Indie po zyskaniu suwerenności (też oczywiście tylko cząstkowej) wszystko wali się tam w ruinę.
Zauważyłaś, z kobieta rozmawiasz.
Oczywiście, że rozmowy ze Stroopem były przypadkiem. Ale mimo wszystko Moczarski nie postanowił potraktować współwięźnia spojrzeniem pogardy, nie milczał, nie odwracał się plecami. Przecież miał możliwość odcinania się, nie musiał Stroopa "ciągnąc za język" u wysłuchiwać opowieści, na kanwie których powstała fascynująca książka. Ba, jego książka nie jest wcale jedynym, wielkim potępieniem.
Czy bycie Polakiem bądź nie ma tu w ogóle coś do rzeczy? Nie sądzę. Czy dyskusję o holokauście mogą podejmować tylko Żydzi, bo etycznie mają prawo oceny?
Arendt w "Eichmannie w Jerozolimie..." relacjonuje proces, wysuwając przy okazji swą słynną tezę o banalności zła. Nie zaprzyjaźniła się z Eichmannem, to oczywiste, ale o dziwo został odebrana bardzo negatywnie. Oczywiście krytykę wywołały ustępy dotyczące roli żydowskich przywódców, ale również spojrzenie na Eichmanna właśnie. A Arendt patrzyła na niego jak Moczarski na Stroopa. Jako na przypadek, okazję do zgłębienia tajemnicy zła jako takiego.
Oppenheimer, wg mnie oczywiście, nie trzeba się ze mną zgadzać, robi to samo. Zadaje pytania, szuka odpowiedzi. Ma zdecydowanie większy dystans, oczywiście. Sprawa nie dotyczy bezpośrednio niego. Ale czy to źle? Jest dokumentalistą, szuka tematu. Jego ocena dla mnie jest oczywista. Same przytoczone liczny, charakter obrazu mi wyraźnie uświadamiają, że zbrodnie nie są mu obojętne. Samo zrobienie tego filmu o tym świadczy. Idzie oczywiście dalej, bo aranżuje pewną sytuację. To oczekiwanie reakcji, próba pewnej psychodramy. Proponuje "winnym" jakby stanąć po drugiej stronie. Chce coś nam pokazać, a swoim bohaterom uświadomić.
Dla mnie nie znaczenia target. Wymowa jest uniwersalna, oczywista. Każdy może zostać zbrodniarzem.
Tam padają słowa, od których włos się jeży na głowie. Choćby o "ścieraniu z powierzchni ziemi w humanitarny sposób".
Przecież to retoryka każdego zbrodniarza przeciw ludzkości XX wieku. Ale przecież pada tam też: "to my byliśmy potworami". Jak można żyć z taką świadomością? Czy w ogóle ma się taką świadomość? Na takie pytania szuka odpowiedzi Oppenheimer i mnie osobiście te pytania też interesują.
Etyka? A cóż nam dała etyka w obliczu obozów zagłady?
Borowski pisze z jednym ze swoich opowiadań obozowych, że wojna przeminie i powstanie nowa etyka, nowa kultura i nikogo nie będzie obchodzić to, co się działa w Auschwitz.
I miał poniekąd rację. Takie filmy jak Oppenheimera burzą nam święty spokój, uświadamiają, że nic się nie skończyło, że zbrodniarz, ludobójca może być naszym sąsiadem. Dla mnie to cenne.
Ustęp o Afryce, a o Indiach szczególnie, mam ochotę pominąć. :)
Namawiałabym do poczytania... O cywilizacjach starożytnego Indusu, Indoarianach, sanskrycie i o tym, skąd się nam wzięło zero. Nasza tysiącletnia tradycja przy tak dawnej starożytnej kulturze wypada nieco blado.
Afryka to odrębna kwestia, to prawda, ale inne warunki, niewiele nawet wiemy o przeszłości tego kontynentu. Nadal tez będę się upierać, że gdyby z naszego kraju wywieziono tak duży odsetek zdolne do pracy, przeważnie młodej ludności, to też by nam było się trudno pozbierać. Ale to już zostawmy na inna dyskusję.
I jedno sprostowanie. Tu nie do końca o Indiach mowa, ale o Indonezji. Blisko, ale to nie to samo...