Zacznę od tego, że jako film "po prostu" - jest super. Klimat, akcja, no może trochę się wlecze z początku, zanim się rozkręci. Natomiast wątek mściciela jest zrealizowany dziwnie. Zdaje się bardzo dobry i twórcy wydają się pokazywać, że są w stanie być ponad grę pod publiczkę - mściciel bez mrugnięcia okiem zabija żonę i dzieci przeciwnika. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie jeden szczegół. Nie zostawiają tego tak. Jednak. Wprowadzony zostaje dylemat moralny. A szkoda. I ciekawe dlaczego go wprowadzają? Prócz naiwnej, młodej agentki przejawia się on postacią skorumpowanego policjanta, który od początku do końca filmu ma tylko jedną funkcję. Sceny z jego życia rodzinnego służą tylko jednemu - żeby zachwiać dobrem i złem w filmie, kiedy potem ginie. Jest to zrobione tak bardzo łopatologicznie i ta monofunkcyjność całego jego wątku tak rzuca się w oczy i tak razi, że rodzi się pytanie: Czy twórcy chcieli powiedzieć "Teoretycznie jesteśmy w stanie zrobić film szczery, nieograniczony gustami pospólstwa, bez moralizatorskiego pierdu pierdu oczekiwanego przez opinię publiczną, ale jest gdzieś ponad nami jakieś ograniczenie, którego nie możemy obejść i zmuszono nas by wprowadzić to zachwianie dobra i zła - ale popatrzcie, zrobiliśmy to tak idiotycznie, jaskrawo, jednoznacznie i słabo, że możecie łatwo odczytać, iż było to wymuszone"? A może chcieli po prostu rzeczywiście zrobić film o tym, że zemsta to zła droga i giną przy okazji niewinni ludzie i w tym przypadku znaczyłoby to, że po pierwsze nie wyróżnili się niczym, bo takich filmów jest na pęczki, nie przełamali przeciętności, stracili szansę na wybitność i niekonwencjonalność, film stracił jaja, a na dodatek nie popisali się, bo ich przekaz został dodany do filmu z taką gracją jak rysunek z painta metodą kopiuj wklej do zdjęcia cyfrowego?