O ile film sam w sobie zasługuje na bardzo wysokie noty (i całkowicie się z tym zgadzam), to jednak po przeczytaniu powieści i skonfrontowaniu jej z filmem... Cóż, zasługuje co najwyżej na 3, a i to za świetną grę aktorską.
Pierwsza sprawa - mimo że powieść nie jest długa, to w filmie pominięto wiele ZNACZĄCYCH faktów. Tych mniej ważnych nawet nie liczę. W książce mamy opisanych kilku naczelników, a nie tylko ostatniego katolzjeba którego widzimy w filmie. Stary bibliotekarz nie popełnia samobójstwa, tylko umiera z racji wieku, ponad rok po wyjściu na wolność ("wytrzymał rok dłużej niż mu dawaliśmy"). Sytuacja na dachu toczy się nieco inaczej, a jej finał jest już całkowicie odmienny - zamiast zimnego piwa "piwo było ciepłe jak szczyny, ale i tak smakowało wybornie". Po odkryciu tunelu naczelnik (który w książce wcale nie dokonuje żywotu z gnatem w ustach) wysyła jednego ze swoich ludzi aby podążał za Andym, ale ten nie mieści się w tunelu... i dochodzimy do największej rozbieżności. Andy w filmie jest wielkim gościem, w książce za to... drobniutkim, niskim mężczyzną od którego wszyscy w Shawshank są więksi.