Szlag mnie trafia, gdy widzę jakie pier#oły ludzie nieraz na FW wypisują (i jak agresywnie), dlatego postanowiłem parę rzeczy wyjaśnić.
1. Bardzo popularnym zarzutem jest, że zamiast "zakopać" M w środku jakiejś bazy wojskowej, otoczoną komandosami, jadą gdzieś w tzw. "piz#u" zaszyć się w jak to niektórzy określali "domu adamsów" i zacząć przygotowywać jak "kevin sam w domu", z racji braku broni. Otóż drodzy państwo jest to najbardziej skretyniały zarzut ze wszystkich, dlaczego:
- najważniejsze: dlaczego tam pojechali. Oglądaliście "Wroga Publicznego" z Will'em Smith'em? Jeśli nie, to zdradzę tylko, że ów film traktował o tym jak postępująca cybernetyzacja społeczeństwa sprzyja inwigilacji i kontroli obywateli oraz jakie mogą być tego skutki. Zatem przypominam: głównym przeciwnikiem MI6 był tutaj genialny haker, który dymał ich jak chciał, (puścił z dymem biuro szefowej owego wywiadu) wykorzystując do tego wszechobecne komputery oraz wiedzę o Londyńskim środowisku (wątpię by był w stanie zrzucić Bondowi na łeb pociąg nie wiedząc o której godzinie nadjedzie) i samym Londynie. Co więcej wielokrotnie widzimy jak ludzie "Silvy" chodzą przebrani choćby za policjantów. Myślicie, że w bazie wojskowej by się schowała? Wątpię :) Namierzył by ją np. po samochodzie, ludzi w bazie np. zatruł czy wprowadził swoich przebierańców, którzy od środka zrobiliby Silvie wejście. Reszta to formalność. O to chodziło, o tym mówiła M: "dziś nie znamy tożsamości naszych wrogów, wrogiem może być każdy". Trzeba się zatem wynieść gdzieś, gdzie "każdego" (czyt. ludzi, wśród których można się ukryć i rośnie anonimowość) nie ma.Czy naprawdę nikt nie ma odrobiny wyobraźni i pomyślunku, by do tego dojść?
- ale że Bond tak sam ją obroni, jak cały wywiad i komandosi nie dają rady? Ekhem... a to niby inaczej wyglądało to w innych filmach serii? Taka konwencja i tyle.
- "brak broni"; widzę, że kompletnie wszystkim umknęło zdziwienie Bonda, gdy dowiedział się, że z bogatego arsenału rodzinki nie zostało praktycznie nic. Bond był przekonany, że będzie miał do dyspozycji niezłą zbrojownię, przeliczył się; co więc mieli robić, rozłożyć bezradnie ręce? Nie, walczyli tym, czym mogli. A przewagą tego typu ludzi jest to, że uczą się co nieco o tym jak hałupniczymi metodami można ludziom zrobić krzywdę (tudzież na tyle o właściwościach pewnych przedmiotów, że przy odrobinie kreatywności są w stanie zrobić właśnie takie wynalazki, jak 007 i M we wspomnianych scenach), co też skrzętnie wykorzystali (na moje oko całkiem realistycznie, nie mam możliwości obejrzeć tych scen jeszcze raz więc nie potwierdzę na 100 %) konstruując tzw. "potykacze" a'la pułapki wietnamców w latach 60 (improwizowane ładunki wyładowane gwoździami, które robiły z ofiary ser szwajcarski)
- tym samym "kevinowa" scena "przygotowań" była potrzebna. Gdyby nagle ni z "tego i owego" któremuś z bandziorów rozerwało nogę albo łeb rozsmarował wybuchający żyrandol, to byście się głowili o co biega i narzekali. Ta scena była potrzebna i sprawiła zapewne niejednemu militarnemu zbokowi (takiemu jak np. ja) dużą radość.
- "akurat wiedzieli gdzie umieścić ładunki, by pozabijać zbirów". Część ładunków była zawieszona na żyrandolu, dwa w podłodze pod łukiem, czyli w miejscu gdzie przejście jest ograniczone. Ładunki były umieszczone w pomieszczeniach po bokach domu, w przejściach na tył domu gdzie siedzieli bohaterowie. Ten pod łukiem był detonowany "naciskowo", te w żyrandolu przez bodaj włączenie światła (siedząc za framugą można było reagować "na słuch"). Pomijam możliwość wejścia oknami (mało wygodne i praktyczne, w takie rzeczy bawi się praktycznie jedynie policja, a Ci goście przecież mieli przewagę z 12 do 2).
- "taki zajebisty helikopter, a na rakiety zabrakło". Znów widzę, że ludzie nie kumają, że taka jest właśnie konwencja Bonda... OD ZAWSZE. Musi być konfrontacja. A Silva był właśnie takim komiksowym bohaterem, jak Joker: on chciał konfrontacji (tyle, że bardziej z M, niż Bondem). Poza tym... heloł? Rakiety? Na jednego podstarzałego agenta i niezdolną do walki babcię? Jakby się uparł to by się rozsiadł z ciężkim karabinem snajperskim na pobliskim wzgórzu i odstrzelił ich podczas wyglądania lub po prostu zrównał budę z ziemią granatnikami ppanc. Nie. On chciał ją żywą (a całkiem słusznie założył, że Bond raczej odeprzeć atak będzie próbował sam, zamiast stawiać do walki osobę, którą chroni).
- oblężenie domu było inspirowane westernami, podobnie bodajże jak finał w kapliczce (co Silva znakomicie podkreśla stwierdzając "tak, to musiało tak wyglądać")
- wpadka z "latarką". Bohaterzy filmu tu i ówdzie popełniali błędy: to ludzkie. M o ile się nie mylę była zaaferowana raną i tym, żeby jak najszybciej się stamtąd wynieść, dziadek o tym pomyślał a sam Silva gdyby się nie rozejrzał, to by mu umknęli, wszak był przecież zajęty pieczeniem Bonda.
2. Nierealistyczny motyw dysku z listą agentów, jego rozszyfrowania, "hakerstwa" Silvy, etc
- To jest film. W pewnych miejscach dla zbudowania historii trzeba naciągnąć rzeczywistość. Jako osoba pisząca scenariusze wiem o tym aż za dobrze.
- Zarzuty, że "jednym klawiszem destabilizuje giełdę". Ekhem... serio? Wystarczyło, że gość miał gotowy skrypt z instrukcjami dla kolejnych skryptów, programów, wirusów. Wystarczyło pacnięcie entera na gotowym do odpalenia pliku, by zacząć proces.
3. Odstrzelenie Bonda przez agentkę
- Rozkaz to rozkaz: strzelić musiała. O nerwy i wpadkę łatwo, a całkiem naturalne, że gdy postrzeliła kumpla to doznała lekkiego szoku. Dlatego później stwierdza "nie każdy nadaje się do pracy "w polu".
4. "Gej Silva". No tak. Zapomniałem, że draniami są tylko heteroseksualiści.
Było chyba coś jeszcze, ale zapomniałem.
Podsumowując: film jest świetny (chociaż nie idealny), tylko trzeba coś niecoś wiedzieć o kinematografii i mieć trochę wyobraźni. Co więcej, Skyfall to zabawa konwencją, są tu zarówno ukłony w stronę klasyków, jak i elementy typowe dla "nowych odsłon". Film miał swoje drobne wpadki (jak choćby beznadziejne efekty generowane komputerowo - zwłaszcza te śmigłowce nad wyspą Silvy wyglądały tragicznie, straszny zgrzyt względem reszty), ale daleko mu do, jak to określił ktoś "nieudolnego, nielogicznego, słabego". Zaś wasze narzekania na rzeczy, które są albo w filmie wyjaśnione, albo należą do tak przecież wałkowanego tu kanonu filmów o Bondzie, albo co gorsza są do domyślenia się przy minimum wysiłku wystawiają świadectwo wam, nie filmowi.
I to by było na tyle.
brawo :) zgadzam się w 100%, ale ludzie, którzy krytykują ten film i tak i tak będą go krytykowali i nawet Twój świetny post tego nie zmieni, bo nawet go nie przeczytają :)
Zgadzam się z Tobą. Napotkałem się jeszcze z narzekaniem że Silva miał beznadziejny kolor włosów i brwi hehehe. Nie będę tłumaczył skąd to się wzięło :). Pozdr.
Widzisz kolego-zgadzam się w pełni i akurat ten fragment filmu ja uważam za najbardziej bondowski, jeśli tak można powiedzieć. Cała reszta tego filmu jest nudna i schematyczna jak flaki z olejem, dopiero akcja w Skyfall to prawdziwy Bond jak ze starych czasów. Szkoda,że tak spaprali pozostałe 80% filmu.... Ciekawe, czy za mojego życia ktoś nakręci jeszcze coś w tym starym dobrym stylu. Pozdrawiam.
Brawo,wreszcie ktoś kto troche myśli(do założyciela tematu)
zatkaokakao-co tobie spaprali?To,że Bond pomału musiał wracać do swojej dawnej formy(genialne coś nowego)a moze scena w Szanghaju nocą( a w tle reklama z meduzą,pięknie wizualnie scena)albo turniej strzelecki na opuszczonej wyspie(jedna z najlepszych scen)albo scena początkowa,gdy Bond obrywa(ile dramatyzmu)no nie wiem co spaprali tobie?
Film nie był bardzo zły, ale to nie jest już to samo co kiedyś. Wszystkie elementy osobno są całkiem niezłe do innych filmów, ale jak się je połączy to nie wychodzi Bond. Choćby piosenka Adele, która jest naprawdę świetna, pasuje do filmu, ale nie pasuje do Bonda, którego pokochałam. Filmy z Craigiem są czymś zupełnie innym niż choćby te z Seanem Connerym czy Rogerem Moorem. Casino Royale, Quantum of Solance i Skyfall są dobrymi filmami (czasami lepszymi czasami gorszymi), ale to są filmy zupełnie inne niż Doktor No czy Goldeneye. Opowiadają o innej osobie, bo to nie jest ten sam Bond. To nie jest już zabawny i flirciarski dżentelmen. To jest poważny, męski facet, który uśmiecha się średnio przez 3 sekundy w czasie całego filmu. Poza tym jego twarz, poorana zmarszczkami wygląda jak i człowieka z depresją.
Fabuła filmu była całkiem niezła, dosyć spójna lepsza niż w poprzednim filmie. Ale kobiety były gorsze. ;)
Ależ oczywiście, że nie jest to już to samo co kiedyś. Bond się zmienił, ewoluował, i wg mnie bardzo dobrze, że tak się stało. Ja szczerze mówiąc byłem już cholernie zmęczony starą konwencją, Bondy z Brosmanem stały się już po prostu nudne. Tradycja, tradycją ale ile można...20 filmów - zdecydowanie starczy.
Bardzo dobrze powiedziane, a raczej napisane! Brawo!!! Odnosnie M i Bonda. Ona byla dla niego jak matka, gdy jako dziesieciolatek on zostal osierocony, Emma przygarnela go i wychowala.