jest sobota. Idę do kina na kolejnego Bonda udając, że o Quantum of Solace zapomniałem. Cieszę się jako fan całej serii, że nareszcie się odstresuję po tygodniu pracy i zobaczę 007 w akcji.
Pierwsza scena - zapowiada się świetnie.
Jednak im dalej w las tym gorzej. BEZNADZIEJNY czarny charakter (rozumiem, że chcieli coś zmienić, ale po co zmieniać na siłę coś, co było dobre). Dają twardego Bonda, bo pasuje do dzisiejszych czasów, a zły charakter jest miękki jak czekoladki na słońcu?
Za dużo przestojów, nostalgii jak na Bonda. Końcowa scena - porażka na całej linii.
Może jestem zbyt przyzwyczajony do starych części, nie wiem. Dałbym temu filmowi nawet ocenę 7, gdyby to nie była kolejna część jednej z moich ulubionych serii.
PS. Apropo złego gościa - chcieli dać nowość, czyli bohatera skrzywdzonego, byłego agenta, który czuje się zdradzony przez swój kraj i MI6. Chyba jednak coś mi to przypomina - odsyłam do Golden Eye.