Historia rzeczywiście niesamowita. Natomiast zupelnie inaczej niz bohaterowie filmu
zastanawiam sie nie nad tym jak to mozliwe ze nie odniosl sukcesu w stanach ale jak to
mozliwe ze odniosl go gdzies w ogole. Barwe glosu ma na pewno nieprzecietna ale gdzie mu
tam do wspomnianego w filmie Boba Dylana. Muzycznie jest mdlo i monotonnie. Tekstowo
zupelnie przecietnie. Sugerowanie ze artysta jest geniuszem nie jest nawet śmieszne, jest
niedorzeczne. Ale i tak sie wzruszylem. Widzac zupelnie zwyczajnego goscia z gitarą ktory
niezamierzenie zdolal roztoczyc wokol siebie taka aure zachwutu i uwielbienia, wracalem do
wszystkich wlasnych snow w ktorych na mnie piszczą i rzucają stanikami. Łza się zakręciła a za
nią przyszła reflaksja ze ludzie sa niczym wiecej jak manifestacją wrazen i iluzji. Zarazaja sie
nimi jak chorobą i w ten sposob "utrzymują ją przy życiu". To nie jest zaden cud jak znow
sugerowano w filmie. To nasza natura.
To, że był w swoim czasie lepszy od Dylana, to opinia gościa z branży muzycznej, który chyba wiedział co mówi. Moim zdaniem właśnie nieprzeciętna barwa głosu sprawia, że jest od skrzeczącego Dylana lepszy. Rodriguez ma w głosie głębię, melancholię, dosłownie wyczuwalne emocje. Dylan skanduje swoje teksty, i męczy się gdy ma wyciągnąć nutę wyżej...
Ja nie odebrałam z filmu ani jednej sugestii, że artysta jest geniuszem. Wszyscy mówili o nim jako o prostym, skromnym człowieku, który ma talent. Sukces gdzie indziej odniósł dlatego, że jego nagrania znalazły się we właściwym miejscu (RPA) i we właściwym czasie (lata 70) i teksty trafiły do wyobraźni słuchaczy i dały im powiew wolności. W filmie było o tym, że w jakimś tekście było coś o seksie, w innym o narkotykach i ludzie zachłysnęli się tym, bo w RPA w czasach Aparthaidu to było nie do pomyślenia. On śpiewał o codziennych problemach życia w Detroit, a dla nich to było jak nawoływanie do rewolucji. Zdarza się. Tak swego czasu było z utworem "I want to break free" Queen - John Deacon napisał prostą piosenkę o uwalnianiu się ze skomplikowanej relacji a bodajże w Argentynie (ale pewna nie jestem, gdzieś w Ameryce Płd) ta piosenka była jak manifest narodowowyzwoleńczy i fani byli wściekli na Freddiego że ubiera na koncertach do tego kawałka bluzkę ze sztucznym biustem, bo dla nich to było o wolności ale głęboko pojętej, narodowej. Tu na tym formum, w którymś wątku przeczytałam mniej więcej coś takiego: "jeden z najlepszych "motywatorów" jaki wydziałem... Często robimy coś i wydaje się, że nic z tego nie ma i nie będzie... ale gdzieś tam ulicę dalej,
miasto dalej może być ktoś dla kogoś, to będzie czymś najpiękniejszym". Nic dodać, nic ująć. :))