Film tworzy legendę. Na początku pada wypowiedź, że Rodriguez podpalił się na scenie. Myślę sobie - będzie dobre. Poznamy jego życie i decyzje, motywacje, które doprowadziły go do tak desperackiego ruchu. Później jest to podsycane, bo okazuję się, że być może zastrzelił się na scenie.
Dalej jest jeszcze ciekawiej, bo dowiadujemy się, że był inspiracją dla murzynów w czasie apartheidu. Sądziłem, że nieznany w reszcie świata piosenkarz doprowadził pośrednio do obalenia tego systemu.
WTEM! Rozczarowanie. Rodriguez żyje. Pokazują go i wygląda jak na płycie tylko trochę starzej. Nic szczególnego. Mówi, że jest frajerem, naprawia dachy i jest biedny. Co prawda Kurt Cobain czy Elvis żyli krócej, ale przeżyli więcej niż on przeżyje nawet jeśli będzie żył jeszcze 1000 lat. Patrzę i oczom swym nie wierzę - zrobili film o frajerze, który mógł zostać gwiazdą, ale nikt nie chciał kupować jego płyt. Pierwsza część filmu nie przekonuje mnie, że nie poznano się na jego talencie Jakiś koleś mówi: "patrzcie jaki ten tekst jest świetny i jaki smutny", a z głośnika: "oj, jestę biedny, zwolnili mnie z pracy 2 tygodnie przed Bożym Narodzeniem, a najsłodszy pocałunek to ten, którego nigdy nie miałem". 90% ludzi z inteligencją nieco wyższą niż świnka morska mając napisać smutną piosenkę poruszyłoby wątek miłosny lub nawiązałoby do Bożego Narodzenia, ewentualnie innych świąt. "Och, och, kobieta mnie nie kocha, a ją tak" jest tyle samo warte co te najsłodsze usta, których niema.
Pada pytanie czy Rodriguez dostał jakieś pieniądze za miliony sprzedanych płyt z RPA, ten odpowiada, że nie. WOW! Film demaskuje brutalną prawdę o showbiznesie! Nikt dotąd nie wiedział, że twórcy mogą być wykorzystywani przez wytwórnię! Oscar, 10/10 i Telekamera! A tak naprawdę to nie.
Wątek z apartheidem w ogóle olali, okazuje się, że miał on tyle do tego piosenkarza, że jest on popularny w RPA, a w RPA był aprtheid. Mogli jeszcze Morgana Freemana wrzucić, bo on też jest murzynem i grał Mandelę ze 40 razy. "Tak, słuchaliśmy Rodrigueza, czuliśmy ogromną siłą płynącą z jego piosenek, czuliśmy, że możem obalić ten system... ale woleliśmy zostać w domu i słuchać Rodrigueza" - płynie przesłanie z wypowiedzi RPAńczyków.
Nie mówię, że film jest zły, bo to, że koleś jest nieznany nigdzie, a w RPA jest półbogiem jest ciekawe, ale nie tak jak mógłby być film opowiadający o facecie, który miał jaja spłonąć żywcem na scenie.
"Laureat Nagrody Publiczności na festiwalach w Sundance, Nowym Jorku, Los Angeles, Melbourne." - gratulacje bando głąbów z Akademii! Film poruszył masy, a wy pokazaliście, że sami jesteście taką masą, która łyka wszystko jak pelikany. Za 2 lata Oscar dla Transformers.
To budowanie legendy jest właśnie zaletą filmu, tworzy napięcie, zamiast od razu dawać odpowiedź.
Sam wykazujesz jeszcze bardziej mainstreamowe popędy niż te "masy": wiadomo, że palenie się żywcem łatwiej się sprzeda
niż pozytywna historia, bo ludzi podnieca oglądanie cudzego nieszczęścia, najlepiej jak będzie jeszcze oryginalne nagranie z samospalenia.
Nazywasz go frajerem, "bo masy nie kupowały jego płyt", po czym psioczysz na masy, f*ck logic.
A tamta piosenka miała być smutna z innych powodów...
"Co prawda Kurt Cobain czy Elvis żyli krócej, ale przeżyli więcej niż on przeżyje nawet jeśli będzie żył jeszcze 1000 lat."
lol. A co dopiero Grey, ta to przeżyła więcej niż wszyscy z Club 27 razem wzięci.
To dopiero wyżyny człowieczeństwa, być rozczarowanym faktem, że ktoś uznany za zmarłego jednak żyje. Cóż, jak ktoś jest głodny taniej sensacji, to film o zwykłym człowieku może go rozczarować.
Chyba inaczej rozumiemy "tanią sensację". Jeżeli kogoś jara sam fakt spalenia na scenie to dla mnie to właśnie to jest "tania sensacja". Ja, jak wcześniej napisałem, oczekiwałem historii o tym dlaczego doszło do tego zdarzenia.
Nie mam nic przeciwko historii o zwykłym człowieku. Rozczarowało mnie to, że początek jest jednak o człowieku-legendzie, a dalsza część właśnie o zwykłym człowieku.
Nie wiem czy to co piszę jest dla Ciebie wystarczająco jasne. Staram się przekazać punkt widzenia, z którym ani Ty, ani nikt inny nie musi się zgadzać. Kukujusa nieco zaatakowałem, bo zdecydował się odwołać do mojego awatara, a nie słów.
Według mnie nie ma czegoś takiego jak człowiek-legenda, jest zwykły człowiek, którego losy są kanwą opowieści, które z każdym kolejnym opowiadającym są coraz bardziej barwne i fantastyczne. Odmitologizowanie legendy dla jej wielbicieli może być rozczarowaniem, ale przybliża aspekt ludzki, co może być równie interesujące.
To prawda, z tym, że jeżeli ktoś nie zna tegoż wykonawcy to i odmitologizowanie nie daje efektu. Na mnie duże wrażenie wywarł fakt, że człowiek spalił się na scenie. Później jednak okazało się, że to tylko taka ściema i musiałem od nowa zastanowić się o czym jest ten dokument. To, że jest o zwyczajnym człowieku niestety zrobiło na mnie mniejsze wrażenie niż gdyby film opowiadał właśnie o człowieku niezwykłym, który poświęcił swoje życie wyższym celom.
Generalnie chodzi mi o to, że mamy historię, która pierwotnie udaje coś wielkiego, a ostatecznie okazuje się być czymś dużym. To jednak jest rozczarowanie. Nie uważam, żeby człowieczeństwo miało cokolwiek do rzeczy, bo równie dobrze akcja dokumentu mogłaby się dziać w XVIII wieku.
Z jednej strony mamy balonik pompowany przez ludzi, którzy to czego nie wiedzą zmyślają, a z drugiej strony niezwykłego zwykłego człowieka, który wbrew temu co piszesz właśnie wyższym celom poświęcił swe życie: żył w zgodzie ze swoimi przekonaniami, nie szukał poklasku, rozwijał się (niby prosty robol, a studiował filozofię), wychował trzy córki, starał się zmienić świat na lepsze, czego więcej wymagać? Fajerwerków, fanfar i kawalerii? Spodobał ci się motyw samospalenia i nie możesz chyba odżałować, że ktoś to wyssał z palca, mi z kolei coś takiego zupełnie nie imponuje, a droga życiowa Rodrigueza i owszem, stąd chyba wynika odmienny odbiór filmu.
Po raz kolejny pragnę podkreślić, że nie chodzi tylko o spalenia, ale o historię, która doprowadziłaby go do tego desperackiego kroku.
Dokładnie tak jak piszesz, nie mogę odżałować, że to tylko czyjś wymysł. Co innego gdyby to było tylko wspomniane, ale na tym właśnie opiera się pierwsza część filmu. Później to wszystko rozsypuje się jak domek z kart i niema nic co by mnie zainteresowało tak bardzo jak właśnie pierwsza część. Bo ok, to, że jest popularny w RPA to na pewno rzecz interesująca, tyle, że o tym widz wie już wcześniej. Zatem w zasadzie odkąd dowiadujemy się, że bohater jednak żyje nie pojawia się nic nowego.
Moim zdaniem problemem nie jest sama historia, a konstrukcja filmu. Być może chodziło o to, żeby widz był równie zaskoczony jak reżyser (bo to chyba on prowadził poszukiwania?), że Rodriiguez żyje, ale moim zdaniem wyszło to średnio.
I na koniec takie pytanie: która część filmu trzymała Cię bardziej w napięciu, ta przed czy po odnalezieniu Rodrigueza?
Mi od początku to samospalenie wydawało się wątpliwe, jak doszła wersja o strzeleniu sobie w łeb, byłem już na 100% pewny, że prawda leży zupełnie gdzie indziej. W sumie żadna z części nie trzymała mnie jakoś specjalnie w napięciu (może pierwsza trochę, masz rację), ale to nie napięcie czy jego brak stanowiło dla mnie o sile filmu. Mi po prostu podobała się postać Rodrigueza. W dobie tabloidów, skandalów i afer generowanych przez żądne krwi media, samobójstwo na scenie jawi się jako kolejna tego typu cegiełka. A tu w kontraście do takiego podejścia mamy postawę pokazującą, że można być niebanalnym i godnym podziwu człowiekiem po prostu żyjąc sobie w zgodzie z własnym sumieniem i cieszę się, że obejrzałem właśnie taką historię, a nie motywy, które skłoniły kogoś do samobójstwa na scenie, bo jak tragicznym by to nie było, to koniec końców jest zwykła pokazówka, jakiś pokręcony ekshibicjonizm do sześcianu.
Rozumiem i szanuję twoją opinię, ale miałem po prostu wewnętrzną potrzebę przeciwstawienia jej swojej, myślę, że nie ma sensu ciągnąć już tej dyskusji, wyczerpaliśmy temat. Czy nie?
Czyli generalnie wychodzi na to, że Ty patrzysz na film przez pryzmat postaci Rodrigueza, a ja zwracam uwagę na trochę inne aspekty, takie jak właśnie konstrukcja filmu. Ja również szanuję Twoją opinię, lubię dyskutować z ludźmi, którzy są w stanie przekazać co się w filmie podobało czy też nie. I mimo, że się ze sobą zgadzamy jakoś rozmawiamy kulturalnie, a nie wyśmiewamy się ze swoich awatarów jak niektórzy:P
Ten komentarz nie ma żadnego związku z tematem ale pierwszy raz widzę tak zakończoną dyskusję na filmwebie. Oczom nie wierzę. :) <ciche brawa z końca sali>
A dziękujemy, dziękujemy;)
Mam wrażenie, że poziom dyskusji na Filmwebie wyeaźnie się podniósł. Ostatnio poleciało sporo kont z tego co wiem i widać efekty.