Auta, nierealne sceny akcji, pościgi. Taka konwencja Panie, takie filmy, bla bla bla, nie ma się co zżymać i w ogóle. Otóż nie. Każda konwencja ma swoje ramy i granice. F&F to zwyczajne samochody podrasowane i odpicowane ponad zdrowy rozsądek, to dupeczki, wyścigi, pościgi, akcja, czasem lekka domieszka jakiegoś gangu/półświatka. Czym F&F nie jest? Nie jest Jamesem Bondem. W szóstce ktoś postanowił ożenić te dwa, jakże różne, światy i wyszła wielka, śmierdząca kupa. Oto szczupły i wąsaty Wayne Rooney próbuje za pomocą pojazdów Mad Maxa przejąć super broń do zakłócania komórek w skali miasta (od tego podobno mają ginąć miliony ludzi). Nasi dzielni bohaterowie postanawiają jeszcze raz osiodłać konie mechaniczne i tym razem zabawić się w policjantów. Dialogi, sceny akcji, aktorstwo - to wszystko jest tak żenujące w tej odsłonie, że brak słów. Dość powiedzieć, że Dwayne "The Rock" Johnson NIE jest tu najsłabszym ogniwem. Strzelaniny, walki wrestlingowe, czołgi, harpuny, hakowanie aut. Litości. Powiedzieć, że ośmieszyli własną konwencję to nic nie powiedzieć. Ośmieszyli totalnie, to nie jest autoironia, to nie jest pastisz. To jest żenada. Jedyny plus to znów pojawiło się trochę fajnych bryk, czego brakowało w piątce. Chociaż nawet to wpadło blado, bo w wyścigach jest już wyraźnie więcej sztucznego i rażącego CGI niż popisów kaskaderskich. Last but not least: nawet totalną głupotę można wybaczyć jeśli film wciąga. Szósta część F&F jest najzwyczajniej w świecie nudna. Omijać szerokim łukiem, szczególnie jak lubicie tą serię (głównie początki). Ciekawostka National Geographic: w filmie wykorzystano najdłuższy pas startowy na świecie. Posiada go jakaś baza NATO w Hiszpanii i jego długość wynosi na oko jakieś 70 km.