Widziałem ten film raz z 10 albo więcej lat temu. Ostatnio przeczytałem książkę i postanowiłem sobie przypomnieć, bo zupełnie nic z niego nie pamiętałem. Niektórzy twierdzą, żeby tak nie robić, bo można się rozczarować, jeśli lubi się książkę - a ta jest świetna, wielowątkowa, wciągająca. Miałem tak np z Dzieckiem Rosemary, gdzie film uważam za bajeczkę, która ma teatralne aktorstwo a najbardziej kultowa scena mnie po prostu bawiła. Jednak przynajmniej dość wiernie obchodzi się z materiałem wyjściowym. Tutaj tak nie jest. Rozumiem, że prawem reżysera i scenarzysty jest w miarę dowolna interpretacja książki, a Akademia być może nie musi jej znać i przyznawać nagrody na podstawie wierności, choć kategoria nazywa się "najlepszym scenariuszem adaptowanym". A ten scenariusz masakruje książkę. Oczywistym jest też, że jeśli mamy do czynienia z kryminałem na 650 stron, niezwykle rozbudowanym i wielowątkowym to trzeba coś uciąć. Niestety kiepsko gdy przy okazji zmienia się zupełny układ historii, przestawia miejscami postacie i ich rolę, nawet jeśli punkt wyjścia i rozwiązanie historii jest takie samo - w filmie co prawda punkt kulminacyjny jest bardzo "hollywoodzki" i po prostu durny, ale częściowo satysfakcjonujący. Dodatkowo wycięto bardzo ciekawe wątki poboczne, które miały wiele smaczku, brudu, brutalności i to one są dla mnie bardziej interesujący niż główna linia fabularna i policjancie, który chciał przejąć władzę nad przestępczością - to jest po prostu banalne, ale to moje zdanie. Tak oczywiście było też w książce, ale w formie filmowej to sprawia że historia mnie w ogóle nie wciągnęła, a przy tym jakimś cudem sprawili, że jest ona dość niejasna i skomplikowana, nawet znając książkę. Chociaż to raczej wynika z tych zmian, wiele się nie zgadza i nie miałem oparcia w tekście. Wiele sytuacji było moim zdaniem przesadzonych, źle wymyślonych, bohaterowie książki nie zrobiliby czegoś takiego i nie robili. To właśnie ten Hollywood, klisze kryminałów i filmów o złych policjantach. Motywacje bohaterów zostały częściowo zmienione i uproszczone.
Nie byłem też do końca zadowolony z tego jak dobrano aktorów, zwłaszcza Russela Crowe'a, który nie sprawia wrażenia takiego wielkiego twardziela, jakim powinien być - jest też niski. Kim Basinger w porządku, jest za stara, ale to nie jest tak ważne - jednak zupełnie nie rozumiem jej Oscara. Nie miała tu dużo do grania, a prostytutka która przy twardym, ale i czułym glinie może wreszcie zrzucić maskę, to żadna wielka historia, która wymagałaby pokazania szerokiej palety emocji.
Oglądając film niedługo po przeczytaniu książki często siedzi się i ręka idzie do czoła, mówi się "jak to, co za absurd, przecież tak nie było itd". W tym filmie zdarzało mi się to bardzo często. Zabójstwo Kevina Spacey to był największy WTF. Może źle do tego podchodzę, nie z każdym filmem tak mam, często książka mnie aż tak nie zainteresuje albo po prostu nie jest dobra. Przykład Lśnienia, które niedawno obejrzałem. Miniserial, który wyprodukował niezadowolony King jest po prostu padaczką pod każdym względem. Niestety Tajemnice Los Angeles nie sprawdzają się dla mnie również jako film. Aktorsko nie błyszczy aż tak, jak mówią, historia zagmatwana, nieciekawa, banalna i głupio zakończona. Muzyki nie zapamiętałem, film dość stylowy, ale bez przesady, sam reżyser mówił, że nie chce takiego stylu bardzo retro, sposobu kręcenia jak w tamtych latach. Detale i scenografie oczywiście są odpowiednie, choć jest też dużo błędów o których można poczytać. Tego się nie zauważa.
Ciekawe, że Brian Helgeland, skądinąd świetny scenarzysta, którego kariera w zasadzie zaczęła się od tego Oscara, podobno chodził za producentami i reżyserem z 5 lat, bo był wielkim fanem Ellroya. Przekonał ich, dostał Oscara, film był sukcesem, a on napisał taką nieciekawą pokrakę. W tym samym roku był nominowany w tej kategorii również Donnie Brasco, którego materiału wyjściowego nie czytałem, ale film był doskonały i bardzo ciekawy.