Przy pierwszym kontakcie debiut Jonathana Caouette jawi się jako twór ciężki do sklasyfikowania. Psychodeliczny zlepek rodzinnych filmów, zdjęć, nagrań na automatycznej sekretarce oraz wytworów masowej kultury lat 70-tych i 80-tych w równym stopniu może okazać się kolejnym l’enfant terrible epoki medialnego ekshibicjonizmu, co wzruszającą, niepozbawioną znamion sztuki wysokiej podróżą w głąb własnego „ja”. Mimo etykietki filmu dokumentalnego, jaka została nadana temu dziełu, Caouette zakreśla wyraźną granicę między Jonathanem-twórcą i Jonathanem-człowiekem, zdając sobie doskonale sprawę z tego, iż dokonując selekcji obrazów przy tak ogromnej ilości tworzywa, nie jest w stanie uniknąć subiektywizmu. W „Tarnation” rzeczywistość i sztuka przenikają się wzajemnie, a to, co z początku wydawać by się mogło naturalistycznie dosłowne, z biegiem czasu traci na swej oczywistości.
„Tarnation”, przy swojej modernistycznej, nowatorskiej formie zdaje się być odpowiedzią reżysera na współczesny, powszechny kryzys tożsamości człowieka i jego indywidualizmu. Jest manifestem bolesnym, bo opierającym się na autentycznej historii dysfunkcyjnej rodziny, jednej z tych, o których wszyscy wiedzą, ale nikt nie mówi. Oglądając zapis 20 lat z życia rodziny Caouette ciężko jest uniknąć uczucia dyskomfortu i swoistego poczucia winy, że widzi się rzeczy, których widzieć się nie powinno, że wkracza się w rejony, do których nie ma się prawa wstępu. Mimo to, Caouette nie boi się zaprosić nas do swojego domu, w którym szaleństwo i miłość żyją w idealnej symbiozie. Nie boi się, bo najwyraźniej nic, poza masochistycznym otwarciem się na wzrok innych mu nie pozostało.
Błędem jest odbieranie „Tarnation” na płaszczyźnie niemoralnej prowokacji, która nie może zaoferować publiczności nic poza emocjonalnym rozbiciem. Za sprawą niespotykanej wrażliwości i spostrzegawczości reżysera, ta intymna, momentami egocentryczna historia okazuje się być uniwersalnym, trafiającym prosto w serce peanem na cześć miłości. Miłości, którą zdaniem twórcy odnaleźć można wszędzie, nawet na dnie piekła, którego synonimem jest tytułowe „Tarnation”. O tym, że to, w gruncie rzeczy wyświechtane i górnolotne przesłanie u Caouette przekonuje bardziej niż zwykle najlepiej świadczą stanowiące ramę dla filmu słowa „Dezyderaty”, które mogłyby brzmieć kiczowato, ale nie brzmią. Być może dlatego, iż dla młodego reżysera to nie propagandowe hasła dają szczęście i utwierdzają w przekonaniu, że „będzie dobrze”, lecz czyny i osobista walka o ten skrawek świata, który można nazwać „domem”. Wrażenie szczerości i prywatnej wiary Caouette w to przesłanie pogłębia fakt, iż reżyser nie boi się przedstawić siebie jako człowieka- z wszystkimi jego zaletami i wadami. Z jednej strony porusza nas jego bezwarunkowa miłość do matki, z drugiej szokuje oschłość, kiedy z sadystyczną cierpliwością obserwuje przez obiektyw kamery wyniszczoną psychicznie i fizycznie babcię po wylewie, zupełnie jakby mówił: „widzisz, każdy dostanie to, na co zasłużył”.
„Tarnation” jest jednym z tych filmów, obok których ciężko przejść obojętnie. Jedni poczują się oburzeni epatowaniem „prywatnym brudem”, drudzy docenią wrażliwość Caouette i interesującą formę tego obrazu. Piękna jest w filmie młodego Amerykanina jego wiara w ludzi oraz w naturalną potrzebę odkupienia. Odkupienia, do którego każdy ma prawo, niezależnie od tego, jak nisko by nie upadł. Trudno jest nie uwierzyć pełnym lęku, ale i nadziei oczom Caouette, które zdają się mówić, iż dno istnieje po to, by móc się od niego odbić.